Jedną z najciekawszych płyt rockowych oraz szczegóły jej pierwszego tłoczenia opisuje Tomek Olszewski.
Zanim przejdę do rzeczy, kilka słów o sobie:
Nie znam się na muzyce. Mało wiem na jej temat. Nie bardzo mnie interesuje muzyczne dzielenie włosa na czworo. Czy Jeffersoni to psychedelic rock? Czy to może prog? Czy Cream to blues? Czy hard? Naprawdę to nie ma dla mnie znaczenia. Znaczenie dla mnie ma tylko to czy mi się podoba, czy nie. I tak dzielę muzykę: na tę, którą lubię, i którą lubię mniej.
Mam jakąś znikomą wiedzę na temat kilku płyt winylowych, którą chętnie i skrzętnie poszerzam. Można powiedzieć, że winyle to mój fetysz. Mam w swojej kolekcji płyty, których prawdopodobnie nigdy nie odsłucham, po prostu mnie nie interesują muzycznie, ale za to mają rozmaite inne walory, np. wspaniałe okładki albo wiąże się z nimi niebywała historia.
Historia jednej płyty
Tak naprawdę w muzyce najbardziej interesuje mnie jej historia, a także historia konkretnych wydawnictw, a nawet historia poszczególnych płyt. Bo czasami zdarza się tak, że można poznać historię konkretnego przedmiotu. Takie historie lubię najbardziej. W swojej kolekcji mam np. płytę mojej koleżanki, która mając 18 lat nagrała singiel 12”. Śpiewała niczym Madonna, ale jej kariera zakończyła się po wydaniu tego singla. Minęło od tego czasu 20 lat. Ja mam w swojej kolekcji ten singiel, którego jest na świecie może 5 egzemplarzy. A ja znam historię wydawnictwa, a także „osobistą” historię tej dwunastki, którą posiadam.
Dość o mnie. Myślę, że tytułem wstępu to w zupełności wystarczy.
Disraeli Gears
Dziś opowiem Wam o jednej płycie zespołu Cream. Postaram się jednak skupić bardziej na historii tego wydawnictwa, niż na jej percepcji estetycznej, a także na kilku technicznych szczegółach, dzięki którym będziecie mogli łatwo rozpoznać czy w swojej kolekcji posiadacie to mityczne, zawsze poszukiwanie wydanie.
W skład zespołu wchodzili Eric Clapton, Ginger Baker i zmarły w zeszłym roku Jack Bruce. To specyficzne trio istniało zaledwie przez chwilę, ale nagrało, oczywiście wyłącznie moim zdaniem, jedną z najważniejszych płyt w historii rocka - „Disraeli Gears”.
Zarejestrowana została w maju 1967 roku w Atlantic Studio. Była to pierwsza płyta Erica Claptona nagrana w USA. Inżynierem dźwięku był wtedy uchodzący w Ameryce za mistrza Tom Dowd, robiący płyty dla m. in. Otisa Reddinga, Arethy Franklin czy The Drifters - ówczesnych sław soulu. Producentem albumu był Felix Pappalardi, który był również wspaniałym basistą (tak jak Jack Bruce i może dlatego panowie przypadli sobie do gustu, i zostali przyjaciółmi na wiele lat). Felix później grał w dość znanej i cenionej w USA grupie hard rockowej Mountain.
Jak widać, do zrobienia tej płyty oprócz chłopaków z UK zabrali się nie byle jacy fachowcy z USA. W roku 1967 cała trójka była już zaprawiona w bojach, wszyscy trzej panowie mięli za sobą całkiem spore sukcesy: Eric z Johnem Mayallem, a Bruce i Jack w jazzowych projektach, m. in. Graham Bond Organisation (to właśnie z tego zespołu Ginger wyrzucił Jacka z mało jasnych przyczyn). Gdy Cream pojawił się po raz pierwszy na festiwalu Jazz & Blues, media okrzyknęły narodziny nowej gwiazdy, nowej super grupy.
Co najdziwniejsze, panowie Baker i Bruce od incydentu w Graham Bond Organisation nie darzyli się sympatią, wręcz się unikali, podczas tras koncertowych jeździli osobno, spali w innych hotelach, spotykali się tylko na próbach i pięć minut przed koncertem. Ale na scenie stanowili monolit. Czasami tak się zapamiętywali w grze, jak wspomina Eric Clapton, że nawet nie zauważali, gdy Eric przestawał grać i znikał ze sceny na kilka minut.
Gdy ukazała się płyta „Disraeli Gears” w 1967, żurnalista z Melody Makera zapytał Erica jakby określił to, co robi zespół Cream. Gitarzysta odparł: „Nie wydaje mi się żebyśmy ciągle jeszcze reprezentowali bluesa. Mam w sobie więcej niż to, więcej muzyki, ale nie jest to już tylko blues.” (podaję za Fred Weiler „Eric Clapton” str. 31wyd. Magna Books, UK, 1992 – tłumaczenie T.O.). Lubię tę wypowiedź Claptona, przytaczam ją w każdej dyskusji, w której ktoś usilnie chce mi powiedzieć, że Cream grało bluesa, bo jak wspomniałem na początku, nie ma to dla mnie żadnego znaczenia.
Nie bez znaczenia dla „Disraeli Gears” był Jimi Hendrix, który wywarł wielkie wrażenie na Ericu. Nie tyle sam Hendrix, co jego technika gry na gitarze. Ciekawe jest również to, że podczas trasy po USA, gdzie grali koncerty po nagraniu pierwszego albumu „Fresh Cream”, Claptonowi ukradziono jego wysłużoną gitarę „sunburst Gibson LesPaul”, którą zastąpił później bardzo charakterystyczną gitarą we wszystkich kolorach tęczy. Ta gitara fantastycznie korelowała z tym, co działo się na płycie, z image zespołu, a także z samą okładką, zaprojektowaną przez Martina Shaw, również autora słów do „Tales Of Brave Ulysses” - wg mnie najlepszej kompozycji na płycie. Co ciekawe Shaw skreślił tekst do tej piosenki w knajpie na jakimś skrawku barowej serwetki.
Właśnie takie historyjki interesują mnie w muzyce, to wszystko, co jest przyprawą do słuchania muzyki. Sama muzyka może spowszednieć, ale historie z nią związane czyta się jak powieści. Lubię czytać o płytach słuchając ich, nawet teraz pisząc te słowa słucham „Disreali Gears” - duch tej płyty towarzyszy słowom, które piszę.
Wydania
Co do samej płyty, to wyłącznie w Anglii i tylko w roku 1967 miała ona co najmniej 6 różnych wydań. Dlatego tak ważne jest aby mieć jakąś wiedzę na temat pierwszego tłoczenia. Wiele osób oburza się na mnie za takie podejście, choć prawdopodobnie wiele z nich po cichu buszuje w necie w poszukiwaniu tych informacji. Ja traktuję winyle w dwojaki sposób: są płyty, które chcę mieć bo lubię muzykę, jaka się na nich znajduje, a inne chcę mieć, bo to są dokumenty historyczne, muzyczni świadkowie rozwoju naszej cywilizacji.
Często jestem pytany: o co chodzi z tym first pressem, dlaczego to takie drogie, dlaczego to takie ważne? Odpowiadam zazwyczaj: drogie, bo dla niektórych to właśnie takie ważne, a dlaczego, to należałoby zapytać tych, dla których to takie ważne. Dla mnie jest to ważne tylko z jednego powodu, ja traktuję takie wydania jak wehikuły czasu. Zabierają mnie w czasy, w których nie było mnie jeszcze na świecie, a powstawała wspaniała muzyka no i działy się te wszystkie cudowne historie. Dla mnie to łącznik z minionymi czasami, fizyczny, namacalny dowód istnienia tych „lepszych czasów, w których była prawdziwa muzyka”. Poza tym, brzmią po prostu bajecznie.
Na co należy zwrócić uwagę szukając pierwszego tłoczenia „Disreali Gears”? Jest kilka spraw:
To co od razu może rzucić się nam w oczy, to całkowicie laminowana okładka wydrukowana przez Ernest J. Day & Co. Ltd. (choć to jeszcze nie wszystko, ponieważ, tylko w 1967 roku przynajmniej 4 różne wydania miały laminowaną okładkę), białe logo „Reaction" z tyłu w lewym dolnym rogu, napis MONO 593 003 w górnym lewym rogu.
Label „Reaction", niebiesko-srebrny z numerem katalogowym 593 003 - ważne, około 5 mm od środka posiada dość widoczny okrągły rowek; na stronie A u dołu „Windfall Music”, na stronie B „Apple Publishing”. W późniejszych wydaniach w tym miejscu widniało: na stronie A Immediate Music, na stronie B Apple Pub. Ltd. (mowa tylko o labelach „Reaction”). Matryce oczywiście A-1, B-1. Ale aby być zupełnie pewnym, warto zobaczyć dokładnie co mamy napisane na hamulcu, wokół labela - powinno tam widnieć 593003 A*1 ( 1 2 2 ) and 593003 B*1 ( 1 1 1 1 ).
I tak by się przedstawiał pełny opis techniczny pierwszego wydania „Disraeli Gears”. Powyższe kryteria odnoszą się tylko do wydań z roku 1967, późniejsze były wydawane na innych labelach, innych numerach katalogowych, zależnie od roku i kraju, ale ten najpierwszy i najbardziej kolekcjonerski egzemplarz powinien spełniać wszystkie powyższe wymagania. A jeśli zapytacie, po co to? To odpowiem najprościej: 1st press „Disraeli Gears” w stanie Mint, kosztować potrafi £250 (taką cenę podaje Record Collector Rare Record Price Guide na rok 2014), a repress £50. Więc czasami, choćby z tak prozaicznego powodu jak pieniądze, które na płytę mamy wydać, warto wiedzieć to i owo, żeby jakaś winylowa dziadyga nie wetknęła nam podróby, zacierając przy tym ręce i złośliwie chichocząc.
Oczywiście, nie pamiętam tego wszystkiego, nie mam jakiejś super mocy w głowie, która by pozwalała mi to wszystko zakodować, ale od czego mamy internet i różne tematyczne publikacje. Warto szukać tych wszystkich historii o zespołach, ale też o wydawnictwach - można dowiedzieć się wielu ciekawych a często zaskakujących rzeczy.
Mam nadzieję, że mój pierwszy tekst przydał Wam do gustu i na coś się przydał. Następnym razem przygotuję materiał dotyczący płyty Iron Butterfly „In-A-Gadda-Da-Vida”, z którą też wiąże się kilka ciekawych historii.
Tomek Olszewski
www.winylowo.com