O progresywnym świecie lat 60-tych i 70-tych w Anglii, ludziach z fantazją oraz twórczości Skin Alley opowiada pochodzący z Polski klawiszowiec grupy, Krzysztof Henryk Juszkiewicz.
Marcin Mieszczak: Opowiedz proszę o swojej drodze do angielskiego progresywnego świata.
Krzysztof Henryk Juszkiewicz: Przed wojną moja mama mieszkała w Hajnówce, a tata w Królewszczyźnie, w rejonie Parafianowa na Kresach. Z Syberii, w drugim Korpusie Andersa, przeszli przez środkowy wschód, Egipt i Włochy, trafiając w końcu do Anglii. Tu się urodziłem w obozie istniejącego jeszcze Wojska Polskiego. Po rozwiązaniu sił zbrojnych zamieszkaliśmy w Redditch, małym miasteczku w centralnej Anglii. W tamtych czasach nasz powrót do Polski nie był dobrym pomysłem. Czekaliśmy na upadek komunizmu, większość naszych bohaterów się nie doczekała...
Od młodości towarzyszyła mi muzyka. Grałem w Anglii wśród Polonii i moja twórczość dotarła również do Anglików. Dostałem wówczas zaproszenie do młodej grupy grającej r’n’b i bluesa. Po kilku latach przeniosłem się do Londynu, spotkałem wcześniej poznanych kolegów-muzyków i dołączyłem do zespołu. Tworzyli go m.in. gitarzysta Mick Strode, który wtedy grywał z Robertem Plantem i Johnem Bonhamem oraz basista Ian Hunter, który później odniósł sukces z zespołem Mott The Hoople. Występowaliśmy w klubach i na uniwersytetach. Po czterech miesiącach grupa się rozeszła, a ja zostałem zaproszony do grania w Skin Alley.
Skin Alley to jedna z wielu grup grających w tamtych czasach muzykę określaną dziś jako rock progresywny. Gdzie szukaliście inspiracji do tworzonej przez Was muzyki? Czy były zespoły, które wówczas miały status tych najważniejszych? Czego słuchaliście na co dzień, do czego chcieliście nawiązywać?
Po wzorze, jakim były płyty The Beatles, zwłaszcza Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band, tworzące wówczas grupy nabrały niespotykanej dotąd pewności siebie w komponowaniu i tworzeniu własnej muzyki. Twórczość Skin Alley w dużej mierze polegała na improwizacji (w przypadku innych zespołów improwizacji było trochę mniej) i wydaje mi się, że szczyty naszej twórczości zawsze osiągane były “na żywo”. Mieliśmy wrażenie, że w nagraniach studyjnych udało się osiągnąć tylko połowę tego, czym muzyka Skin Alley potrafiła być na koncertach.
Jak jest napisane na okładce naszej pierwszej płyty, wszyscy przyszliśmy do Skin Alley z różnych światów muzycznych, to nam dało odwagę do eksperymentowania i do twórczości łączącej różne style, czasami nawet może do przesady. Na przykład jeden z moich utworów był zainspirowany staropolską pieśnią Bogurodzica, inny z kolei twórczością Zbigniewa Namysłowskiego…
Trzeba też podkreślić, że większość muzyków naszego pokolenia czerpała inspiracje z amerykańskiego bluesa. Kiedy zaczynałem grać w zespołach, wzorem był dla mnie Graham Bond. Grałem na organach Hammonda. Każdy klawiszowiec próbował naśladować Jimmy’ego Smitha. Ja natomiast uparłem się, aby tego nie robić i próbowałem tworzyć swój indywidualny styl.
Pamiętam, że w tych czasach słuchaliśmy dużo takich wykonawców jak Frank Zappa, The Band, Crusaders, Taj Mahal, Ry Cooder, Grateful Dead, Otis Redding, Jimi Hendrix czy Traffic – każdej muzyki, która wydawała nam się tą „prawdziwą”.
Co Twoim zdaniem było największym sukcesem zespołu Skin Alley?
Patrząc z obecnej perspektywy, sukcesem były chyba występy na największych festiwalach, m.in. w Glastonbury, Roskilde, Ragnarock, Lincoln. Wielkim wyróżnieniem była decyzja legendarnej firmy Stax Records, po usłyszeniu płyty Two Quid Deal, o reprezentowaniu nas w Ameryce.
Mieszkałeś w angielskiej dzielnicy Notting Hill – w jednym z centrów progresywnego świata. Jaki był przełom lat 60-tych i 70-tych w Anglii w środowisku muzyków rockowych? O jakich problemach, zjawiskach, ideach wtedy dyskutowaliście, co wyzwalało wśród muzyków najwięcej emocji?
To były czasy, kiedy większość facetów z mojego pokolenia była przekonana, że w każdym kraju władze starszego pokolenia kompletnie spieprzyły cały świat. Wierzyliśmy w to, że nam uda się wszystko przemienić na lepsze i że będziemy tworzyć lepszą epokę dla wszystkich. Wiele grup eksperymentowało z „alternatywnymi” sposobami życia, a muzyka stanowiła ważną część tego procesu. Na przykład u nas w Notting Hill było wiele lokali i domów, gdzie mieszkali i funkcjonowali artyści, pisarze, muzycy, poeci… – każdego typu ludzie z fantazją. W latach 1967–73 panowała atmosfera optymizmu i nadziei. W takim środowisku egzystowało wielu muzyków z grup określanych później jako progresywne.
Rozmaitość była normą. Na przykład w naszej agencji oprócz nas byli Hawkwind, którzy eksperymentowali z narkotykami i z dźwiękami „kosmosu”, Trees, szukający inspiracji w folklorze, High Tide, którzy grali głośno z gitarami i skrzypcami, Sutherland Brothers and Quiver, grający w stylu amerykańskiego country-rocka, Bubastis, którzy grali głośny jazz-rock oraz Camel, tworzący muzykę opartą na dżwiękach oganów Hammonda. Był też znany na całym świecie Arthur Brown. W pobliżu także mieściła się Virgin Records, gdzie spotykali się Mike Oldfield, Tangerine Dream, Gong i inni „progrockowcy”.
Skoro taka rozmaitość była normą to pewnie przeżyłeś także dużo nietypowych i zabawnych historii. Może opowiesz o kilku...
Mógłbym napisać całą książkę o rożnych śmiesznych, zabawnych lub dziwnych wydarzeniach podczas naszych tras po całym świecie. Co prawda wiele z nich pozostało w pamięci, ale warto w tym momencie powołać się na powiedzenie, że jeżeli się coś pamięta z lat 60-tych, to znaczy, że się tam nie było...
Na przykład jedna z takich sytuacji wydarzyła się w Paryżu, kiedy graliśmy koncert w cyrku. Podczas naszego występu odbywały się różne sztuki cyrkowe, a lew krążył wokół nas. Graliśmy też w bardzo prestiżowej prywatnej szkole dla dziewcząt, a perkusista grupy Hawkwind skończył występ kompletnie nagi. Zrobiło mu się po prostu gorąco...
Opowiedz o stosunkach pomiędzy zespołami i muzykami w tamtym okresie. Czy byliście wzajemnie dla siebie inspiracją, czy może unosił się duch konkurencji, wynikający z chęci dotarcia do jak najszerszego grona odbiorców?
W moim środowisku nigdy nie miałem żadnego poczucia „konkurencji”. Muzycy na ogół podchodzą do współpracowników z pewnym szacunkiem. Uznaje się bowiem, że wszyscy po swojemu starają się dążyć do doskonałości, a działanie każdego artysty ma swoją wartość, niezależną od sukcesu finansowego.
Były kluby i lokale, w których muzycy często się spotykali, takie jak Marquee Club w dzielnicy Soho i Speakeasy w centrum. My również często graliśmy w tych klubach. Dobrze pamiętam jeden nasz koncert w Speakeasy. Było tam jak zwykle wielu muzyków, a Jimmy Hendrix razem z Stephenem Stillsem podeszli do sceny, aby z nami trochę pojammować. Jimmy wtedy był nieco „pod wpływem”, a samo granie nie było całkiem udane. Tragicznie, jakieś dwa tygodnie po tym, nie było już samego Jimmiego...
Inspiracja to inna rzecz. Warto zauważyć, że oryginalni twórcy często znajdują inspiracje w innych formach muzyki albo nawet sztuki. Bardzo rzadko odwołują się do konkurencyjnych grup. Na przykład The Doors czerpali inspiracje m.in. od Kurta Weila i Bertolda Brechta, Frank Zappa inspirował się XX-wieczną muzyką klasyczną, Jimmy Page – arabską i cygańską, Freddie Mercury z Queen operą i muzyką teatralną... Podobnie było z nami.
Słuchając zespołów progresywnych tamtych lat, jednym z epitetów, jakim mógłbym określić tworzoną wtedy muzykę, jest „bajkowość”. Widać to także bardzo często na okładkach płyt, również Skin Alley. Jak myślisz, skąd się wzięła ta stylistyka i czy miała jakiś konkretny cel?
Mówimy tu o dwóch odrębnych wątkach. Nie ma wątpliwości, że narkotyki i LSD miały duży wpływ na stylistykę, o której wspomniałeś. Artyści, którzy tworzyli te okładki, nierzadko pod różnymi wpływami, kreowali prace w oparciu o nowo obudzoną fantazję. Często było to powodowane ich osobistym stosunkiem do muzyki. Zazwyczaj mieli w tym wolną rękę, a nie zawsze było jasne, czego ich kreacje mają dotyczyć... Jeżeli ich praca pasowała do muzyki zawartej na albumie, albo po prostu dobrze wyglądała, to znalazła się na okładce.
Sam znałem kilku artystów–malarzy, którzy używali muzyki jako źródła inspiracji. Owej bajkowości, opowiadaniu historii sprzyjała idea concept albumu. Artyści chcieli stworzyć jakąś historię poprzez muzykę. Ta koncepcja wywodzi się chyba z muzyki klasycznej XIX wieku. Taką formę wykorzystywali m.in. Keith Emerson i Rick Wakeman, posiadający klasyczne wykształcenie. Istnieje ona też w jazzie oraz oczywiście była używana przez wiele progrockowych grup, a potem przez Hawkwind, Gong czy Black Sabbath.
W tamtych czasach wielu artystów interesowało się także literaturą fantasy (Tolkien, C.S. Lewis). Te inspiracje znalazły swoje odzwierciedlenie na wielu bajkowo wyglądających okładkach.
Opowiedz o swoich ulubionych wykonawcach z tamtych lat, do których twórczości wracasz najczęściej?
Całe życie interesuję się rozmaitymi formami muzyki. Ostatnio słuchałem m.in. Milesa Davisa, Chopina, The Byrds, Franka Zappy, Chóru Akademickiego Prawosławnego, tanga staropolskiego, Kroke, Aleksandra Wertyńskiego, muzyki klezmerskiej, Emmylou Harris, Harnasi Szymanowskiego, BB Kinga... Rozmaitość, także w moim odtwarzaczu muzycznym, jest normą.
Co robiłeś po zakończeniu działalności Skin Alley?
Grałem w różnych zespołach jako zawodowy muzyk, następnie w teatrze i w angielskiej TV. W latach 80-tych ukończyłem studia muzyczne w Londynie i przeniosłem się na wieś. Uczyłem muzyki w szkołach i dalej występowałem w rożnych grupach. Pięć lat temu przeprowadziłem się do Francji i tu pracuję nad moimi następnymi nagraniami polskich piosenek. Więcej na temat mojej historii można przeczytać na stronie internetowej: www.krzysztof.me.uk.
Twój najnowszy projekt From The Attic to powrót do tradycyjnych, polskich pieśni...
Kto Ty jesteś? Polak mały.
Jaki znak Twój? Orzeł biały...
Ten projekt określa, kim właściwie jestem. Ta muzyka jest we mnie od najmłodszych lat. Jest też ważna dla wszystkich moich znajomych i kolegów urodzonych na obczyźnie, ale wychowanych w duchu przedwojennej polskiej kultury. Muzyka, śpiew i tańce, krakowiaki, pieśni góralskie, polki i oberki odróżniały nas od Anglików i definiowały, kim jesteśmy. Piosenki legionowe i wojskowe uczyły nas historii naszych rodziców. Śpiew w rodzinie, w kościele i potężny ryk chórów śpiewających Gaude Mater Polonia, Z Dymem Pożarów czy Czerwone Maki kształtowały moje najwcześniejsze wyobrażenia muzyczne. Pan Józef Kubicki, organista w naszej polskiej parafii, który grał na akordeonie, zaczął coś, co ja kontynuuję do dziś. Kocham tę muzykę i próbuję ją odtworzyć w tym samym stylu, przy wykorzystaniu instrumentów, jakie były u nas w latach powojennych.
Czy utrzymujesz kontakty z dawnym środowiskiem progresywnym? Spotykacie się, a może wspólnie muzykujecie, nawiązując do Waszej twórczości z lat 70-tych?
Zauważyłem w ostatnich kilku latach trochę zaskakujące dla mnie zjawisko nowego entuzjazmu do naszej muzyki progrockowej. Nasze nagrania i nagrania wielu grup z tej epoki są w coraz większym stopniu wynajdywane i publikowane. Nawet magazyn Lizard czy Twój blog Psychosonda są świadectwem tego procesu. Mogę to sobie wytłumaczyć tylko tym, że dzisiejsi słuchacze mają dość współczesnej muzyki, która często jest wykonana na maszynach tylko po to, by wzbogacić wąską grupę biznesmanów.
W naszej muzyce ciągle można wyczuć fantazję i oryginalność. Niektóre grupy z tej epoki reaktywują się i dalej koncertują. My również myśleliśmy o powrocie do wspólnego grania. Była o tym mowa rok temu, aby się zebrać na czterdziestoletnią rocznicę naszego występu na pierwszym festiwalu w Glastonbury, ale nie udało się tego zorganizować. Nadal jestem w dość częstym kontakcie z moimi kolegami z tamtego czasu, pomimo tego, że los nas rozproszył w różne strony świata.
Pod koniec 2012 roku została wydana także płyta projektu Dodson and Fogg, na której grałem na akordeonie. To akustyczno-folkowo-progresywna muzyka, a w jej nagrywaniu wzięli udział m.in. Chris Wade, Celia Humphris z zespołu Trees, Judy Dyble z Fairport Convention, Alice White, Ellie Davies oraz Nick Turner z Hawkwind. Więcej o projekcie: http://wisdomtwinsbooks.weebly.com/dodson-and-fogg.html.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Marcin Mieszczak
Artykuł w skróconej wersji pojawił się w ostatnim numerze magazynu Lizard.