O to spotkanie walczyłem dwa lata. Samo zdobycie kontaktu nie było łatwe. Jednak to człowiek starej daty. Gdy już udało mi się skontaktować z jego przyjacielem, dzięki któremu to spotkanie mogło dojść do skutku, Pan Marek złamał nogę. Szpital, rekonwalescencja, aż w końcu był w stanie mnie przyjąć. Pojechałem. Czerwony autobus stanął w korku na autostradzie. Zderzenie tirów. To nie może się tak skończyć... Kilka kilometrów wycofywania, objazd inną trasą. Z godzinnym opóźnieniem wjechałem do Warszawy. Zgubiłem się chwilę na osiedlu, ale w końcu moje marzenie się spełniło. Siedzę twarzą w twarz z Panem Markiem Karewiczem.
(lipiec 2015)
Daniel Macidłowski: Zanim w Pana życiu pojawiła się fotografia, była trąbka...
Marek Karewicz: Jestem wykształcony jako skrzypek. Tylko kiedy w Polsce zaczęła funkcjonować muzyka, co dla mnie zawsze oznaczało jazz, to wiedziałem, że na skrzypcach oczywiście nie będę uczył się jazzu. Można było na nich wtedy grać wyłącznie na weselach. Akordeon i skrzypce to był taki duecik muzyczny na wszystkich weselach, głównie wiejskich. Zacząłem wtedy grać na kontrabasie, bo zasady były zbliżone do skrzypiec. Na tym kontrabasie grałem przez ładnych parę lat. Założyłem nawet zespół, który nazywał się Six Boys Stompers. Razem graliśmy na otwarciu warszawskiego klubu jazzowego na Mokotowskiej. Chodzi oczywiście o Hybrydy. Grałem z tym zespołem ładnych parę lat, ale kiedy rozpoczęła się u mnie era skuterów, to kontrabas strasznie ciężko było przewozić, a do taksówek nie chcieli go brać.
Doszedłem do wniosku, że tylko trąbka może mnie uratować. Tak to się zaczęło. Chodziłem wtedy również do szkoły fotograficznej na Spokojną. Bardzo dobra szkoła. Skończyłem fotografię u prof. Dyderki. Był to wybitny twórca i wspaniały pedagog. Kiedy przyjechał do Polski zespół New York Jazz Quintet, zrobiłem im serię zdjęć i okazały się fantastyczne. Obejrzał te fotografie Tyrmand i zapytał: „Kto robił te zdjęcia?” Odpowiedziałem, że ja. „Jak to, przecież ty jesteś kontrabasistą... Wiesz co ci powiem? Dam ci radę. Weź wypierdol ten kontrabas i zacznij fotografować.” Od tej pory poważnie wziąłem się za fotografię.
Czy bycie samemu muzykiem pomogło w fotografowaniu muzyków?
Oczywiście. Ja rozumiem muzyków. Zjechałem cały świat. Byłem nawet w Nowej Zelandii. To jest bardzo daleko. Zrobiłem parę portretów. Np. Ellingtona, który jest przeze mnie w dalszym ciągu uważany za jednego z najwybitniejszych muzyków jazzowych. Z tego portretu w Stanach Zjednoczonych zrobiono znaczek pocztowy. Ale do dzisiaj nie dostałem za to ani złotówki. Natomiast Miles Davis, który oglądał moje fotografie, postanowił odbić swój portret w formacie 10 metrów na 3 i pół metra i przez pół roku wisiał on na jednym z wieżowców Nowego Jorku. Dostałem za to tyle pieniędzy, że dwa lata mogłem za to żyć.
Co było dla Pana punktem zwrotnym w karierze?
Jakiej karierze? Ja nie miałem jeszcze kariery.
Czyli możemy się jeszcze spodziewać?
Jeżeli dożyję. Na pewno nie będę już fotografował. Znam się dość dobrze na muzyce. Troszkę jestem zasmucony tym, że taki centralny ośrodek muzyki jazzowej, czyli ulica Myśliwiecka w Warszawie, ma coraz mniej muzyki jazzowej. Np. Jan „Ptaszyn” Wróblewski - genialny komentator radiowy, nieco słabszy saksofonista, ale tak jak on się zna na muzyce, to nikt się nie zna. I on ma coraz mniej audycji jazzowych w Polskim Radiu. Aż mi przykro jest, kiedy włączam radio i słyszę jakieś porażające gluty.
Wielokrotnie był Pan uhonorowywany, między innymi nagrodą La FIAP : Fédération Internationale de l'Art Photographique. Co jest dla Pana największym wyróżnieniem Pańskich zdjęć?
No choćby parę dni temu odbył się koncert, zorganizowany przez moich przyjaciół, w którym wystąpiło 52 czołowych polskich muzyków jazzowych. Grali 4 godziny i 35 minut. Nikt się z sali nie ruszył. Stodoła była wypełniona do ostatniego miejsca. Sprawiło mi to niewyobrażalną satysfakcję.
Wykonywał Pan również fotografię komercyjną. Jakie było najdziwniejsze zlecenie jakie Pan otrzymał?
Sipińska na golasa.
Zawsze byłem bardzo drogim fotografem. To znaczy, zawsze brałem najwyższe stawki, a oni z całą satysfakcją płacili mi te pieniądze. Ale też wiadomo było, że niektórych rzeczy nie robiłem.
Zaprojektował Pan około 1500 okładek płytowych...
Więcej. Z tego, co wyliczyłem, było ich
Wiele osób twierdzi, że z Pana zdjęć słychać muzykę. Jak można to osiągnąć?
Słucham dużo muzyki. Popatrz dookoła. Jakbyś te szafki otworzył, to one są pełne płyt i to najwyższego gatunku. To są płyty, które ja z dużą satysfakcją zawszę słucham. Jest taki muzyk amerykański, nazywa się Earl Bostic i na jego muzyce nauczyłem się słuchać jazzu. Kupiłem kiedyś jego porysowaną płytę na jakichś „ciuchach” na Pradze. Nikt nie chciał jej kupić, bo była zniszczona. A ja ją na spokojnie wyczyściłem i zaszczepiłem się na zawsze jazzem.
Kiedyś zostałem zaproszony po raz pierwszy ze swoją wystawą przez amerykańskiego prezydenta, który grał na saksofonie (Bill Clinton - dopisek redakcji). Kiedy dobiłem do Chicago, bardzo muzycznego miasta, poszedłem do takiego sklepu muzycznego, gdzie były miliony płyt i zapytałem takiej cycatej sprzedawczyni: „Earl Bostic?” W odpowiedzi usłyszałem, bym to zapisał na kartce. Ona popatrzyła na tę kartkę, sprawdziła w komputerze i powiedziała: „Wie Pan co? My tu mamy pod Chicago największe w Stanach magazyny, tam ta płyta na pewno musi być. Ja Panu zamówię taksówkę, podam adres i ona Pana zawiezie.” Po mojej wystawie w Chicago dostałem honorarium. Wsiadłem więc do taksówki i jadę. Na liczniku 10, 20,... 50... 80 dolarów. Pytam tego kierowcy, gdzie jest ten magazyn. Okazało się, że tuż za rogiem. Zatrzymaliśmy się. Kierowca pyta, czy poczekać. Rozejrzałem się i zobaczyłem, że jest tam przystanek. „To ja sobie wrócę autobusem” – powiedziałem. Wkroczyłem do olbrzymiej sali, gdzie były tylko płyty. Widziałeś kiedyś chudego murzyna? No nie kojarzysz... Podchodzi do mnie taki, a ja się pytam: „Earl Bostic?” A ten sprzedawca do mnie: „Earl Bostic? Proszę Pana, ja tu pracuję 12 lat i przez ten czas nikt nie poprosił o jego płytę, a jest to mój ulubiony saksofonista. Jakie Pan płyty chce?” Na to odpowiadam: „wszystkie”. "Czym będzie Pan płacił?” „Jak to czym? Pieniędzmi” – odpowiedziałem. Przyniósł mi siedem płyt, czyli wszystkie, jakie Bostic nagrał. "Ile to kosztuje?” „2 dolary za te wszystkie płyty.” A ja za taksówkę dałem 80. Wyjąłem 2 dolary, zapłaciłem, wsiadłem w autobus i pojechałem do centrum miasta.
Fotografował Pan najwybitniejszych muzyków świata. Czy wybierał Pan artystów pod względem popularności?
Nie, ja po prostu fotografowałem tych, którzy umieli grać. Jeżeli ktoś grać nie potrafił, to nie było takiej opcji, bym mu zrobił zdjęcia. Mam dość dobrą kolekcję płytową i słucham, bardzo dużo słucham. Tak się składa, że mam w tej chwili dużo wolnego czasu. Siedzę w domu i nic nie robię. Cały dom jest obłożony płytami i mogę w każdej chwili podejść i sobie coś włączyć. I jeśli mnie coś zainteresuje, to z pewnością będę na jego najbliższym koncercie.
W wieku 77 lat nadal ma Pan dużo energii...
Wydaje mi się, że mam, bo dalej jestem głodny dobrej muzyki. Coraz rzadziej zdarza mi się usłyszeć coś, co by mnie zainteresowało, ale teraz na przykład jestem na takim etapie, że słucham muzyki big bandowej. W tej chwili widzę, że wielkie amerykańskie big bandy odżywają.
Oprowadzał Pan Stonesów po Warszawie w czasie słynnego koncertu z '67 roku. Legend dotyczących tego wydarzenia jest co najmniej tyle, co ludzi, którzy twierdzą, że tam byli. Jak Pan to wspomina?
Byłem zaprzyjaźniony z Jaggerem. Pamiętam, że mieszkali w hotelu Europejskim. Jagger miał tak zwany pokój prezydencki. Wyglądaliśmy przez okno. Był tam Grób Nieznanego Żołnierza. Jagger spytał mnie, co to jest. Więc mu mówię, że tu leży Nieznany Żołnierz, patriota, biorący udział w obronie Londynu przez polskie samoloty. Wy w Londynie też macie taki grób. ”A jak się ten żołnierz nazywa?” – zapytał. To już skończyłem z nim rozmawiać. Ale poza tym świetnie tańczył.
Był Pan zaproszony na koncert Louisa Armstronga, lecz na niego nie dotarł...
Pojechałem na koncert Armstronga z Jaroszewskim, dziennikarzem Polskiego Radia. Zadokowaliśmy się w hotelu. Wtedy grali taki film czeski, „Pociągi pod specjalnym nadzorem”, w którym występowała aktorka Jitka Bendova. Grała panienkę, której zawiadowcy stacji stemplują na tyłku pieczątki. Więc jej spytałem, czy pójdzie na koncert Armstronga. Na to ona mówi: „Ja mam wszystkie płyty Armstronga w domu, zapraszam do siebie.” No i poszedłem do niej.
Czy teraz podjąłby Pan inną decyzję?
Mogę jedynie powiedzieć, że wiem, dlaczego była do tego filmu zatrudniona.
Słyszałem, że w Pagarcie wszyscy wiedzieli, że nie interesuje się Pan polityką tylko panienkami.
Raczej tak. Pagart była to zupełnie niewyobrażalna organizacja, agencja kupująca wybitnych światowych muzyków. Kupili wszystkich najlepszych, wszystkich. Było tak głównie dlatego, że za koncert big bandu Ellingtona w Warszawie płacono 7 tysięcy złotych na cały zespół. Natomiast CIA amerykańskie, z tego co się potem dowiedziałem, płaciło Ellingtonowi 70 tysięcy dolarów. Takie były gaże, bo Amerykanie przy pomocy muzyki jazzowej układali sobie Polskę w jakiś sposób.
Do tej pory trudno jest zorganizować koncert wielkiej gwiazdy.
Ale to nie dotyczy Rosji. Amerykańscy muzycy w tej chwili twierdzą, że tak, jak płaci Rosja, tak nikt na świecie nie płaci za muzyków. Niewyobrażalne pieniądze. Bo je mają i uważają, że na kulturę trzeba dawać kasę. W Rosji jest bardzo dużo dobrych koncertów. Wszyscy najwybitniejsi amerykańscy wykonawcy bez przerwy grają w Moskwie. Ja mam dość precyzyjne dane, ponieważ jestem zaprzyjaźniony z człowiekiem, który nazywa się Aleksiej Watasze, to jest taki rosyjski Roman Waszko. Czołowy krytyk od muzyki jazzowej. Przyjaciel Komedy, bo na pierwszym festiwalu młodzieży w Moskwie był kwintet Komedy i oni się tam zaprzyjaźnili.
Kiedyś, jak Watasze wyjeżdżał z Polski, siedzieliśmy na Dworcu Gdańskim, skąd wtedy odjeżdżały wszystkie pociągi do Rosji. Siedzieliśmy z synem Zosi Komedowej. Aleksiej poszedł do pociągu, znalazł swój przedział, zostawił bagaż, zostawił marynarkę i poszedł się napić piwa. Wtedy piwo sprzedawano na dworcu. Siedzimy, pijemy to piwo i przychodzi mały syn Zosi, który mówi: „Słuchajcie, ale wasz pociąg odjeżdża”. „Cicho bądź, nie odzywaj się gówniarzu, damy radę”. Kiedy wróciliśmy na peron, pociągu już nie było. Z paszportami, ze wszystkim. Pracownik Polskich Nagrań, który był zaprzyjaźniony z Komedą, obdzwonił dworzec graniczny, żeby te jego rzeczy zabrano z tego przedziału, by mógł odebrać, jak będzie przejeżdżać następnym razem. I Watasze pojechał. Nic nie zginęło.
Wiele Pana wspomnień zostało spisanych w książce „Big Beat”. Co nie zostało tam zawarte?
Myśmy nie mieli żadnych sukcesów w muzyce rozrywkowej, nikt nie zrobił żadnej kariery. Jeżeli chodzi o muzykę jazzową, to paru wykonawców zrobiło na świecie karierę. Seifert, Możdżer, z którym każdy amerykański muzyk chce grać, oczywiście Komeda, który dla odmiany był słabym pianistą, ale genialnym kompozytorem. Kołysanka z filmu Rosemary’s Baby to wspaniała, szeroko brzmiąca piosenka.
Podróżował Pan wielokrotnie z muzykami. Co z tych wyjazdów najbardziej zapadło w pamięć?
Jeździłem w trasy głównie do klubów związanych z Niemcami. Przez 10 lat pracowałem w miejscowości Ingolstadt. To jest miejscowość, gdzie produkuje się samochody marki Audi, czyli jedne z najlepszych niemieckich wozów. W związku z tym zawsze opowiadam taką anegdotkę: dlaczego Niemcy nie mają wybitnego saksofonisty? Bo mają wybitny samochód marki Audi.
Marek Piekarczyk powiedział, że jest Pan kopalnią anegdot o rock’n’rollu i jazzie. To są osobiste przeżycia i przygody. Czym dla Pana jest rock’n’roll i jak na to wszystko patrzy Pan teraz, po latach?
Ja po prostu miałem wielu przyjaciół. Taki Piekarczyk w odróżnieniu od innych polskich rock’n’rollowców nie pił. Wszyscy inni pili. Poza tym z muzykami jazzowymi zawsze można było miło spędzać wieczory. Ja od dwudziestu paru lat piję wyłącznie piwo, natomiast kiedyś piłem wyłącznie whiskey, bo jest znacznie lepsze. Jednak też się organizm obraził na to bratanie z alkoholem i powiedziałem sobie: dosyć. Ale lubię tych rock’n’rollowców polskich. Taki Niemen, który naprawdę miał szanse i naprawdę umiał śpiewać, natomiast miał białoruski charakter. Pamiętam, że miał jeden jedyny dowcip: „Dlaczego Częstochowa? Bo często obejmuje”. To była taka jego ulubiona anegdotka, którą on na każdej trasie opowiadał wszystkim, mimo że wszyscy dokładnie ją znali. Mówił takim post białoruskim akcentem, ale głos miał fantastyczny.
Co jest potrzebne żeby zostać legendą fotografii?
No ja na ten temat najmniej mam do powiedzenia, bo ja na pewno nie jestem legendą. Udało mi się zrobić kilka dobrych zdjęć, z których jestem bardzo dumny i udało mi się zrobić parę okładek, z których również jestem bardzo zadowolony, ale nie mam żadnej recepty na to, żeby zostać dobrym fotografem. Mimo że umiem oceniać zdjęcia, wiem jak powinny być robione, żeby były dobre, ale sam nie zawsze mam chęci i ochotę na wykorzystanie tej wiedzy. Poza tym jestem już stary i najwyższa pora, by też dać trochę spokój. Mam milion negatywów, one są bardzo chętnie pokazywane na całym świecie. Portret Milesa pokazywałem w całej Europie i praktycznie na całym świecie. Miles pozwalał mi się fotografować, bo o mnie opowiadał mu Michał Urbaniak, a ten z kolei dawno, dawno temu, grał w moim zespole, z którego go wyrzuciłem. Nie dlatego, że pił wódkę, tylko on jest genialny saksofonista, ale skrzypek z niego średniej jakości. Wszyscy mnie pytali: "Tyś mu to powiedział?”, na co odpowiadałem: „Ale on o tym wie”. Niektóre rzeczy trzeba mówić po prostu.
Czy jest coś jeszcze, co chciałby Pan dodać?
Jeżeli to dojdzie kiedykolwiek do młodzieży, to powiedzcie im, że nigdy w historii całego świata, ze względu na muzykę jazzową nie było żadnej wojny. To wszystko.
Dziękuje bardzo za wywiad.
foto: Daniel Macidłowski