Historia

Muzyka PRL-u: Wodecki cenniejszy niż Niemen?

Jakub Krzyżański
Jakub Krzyżański
26.05.2015

Przejrzyjcie dokładnie płyty, które należały kiedyś do waszych dziadków. Być może znajdziecie wśród nich pozycje, którym należy się honorowe miejsce w winylowej kolekcji.

Kolekcjonowanie winyli to bardzo drogie hobby, zwłaszcza gdy jesteśmy wymagający i zależy nam na jak najlepszych egzemplarzach w naszej kolekcji. Korzystając od kilku lat z aukcji internetowych, odwiedzając sklepy i giełdy płytowe, dość szybko można dostrzec pewne tendencje w wycenianiu poszczególnych krążków. Wartość płyty zależy przede wszystkim od tego, co na niej nagrano. Nie odkryję Ameryki, gdy napiszę, że na ogół więcej zapłacimy za winyla Deep Purple niż Madonny. Muzyka rockowa, ze względu na większy wkład w kulturę, łamanie schematów, zawsze była bardziej interesująca dla winylomaniaków. Do niedawna sytuacja wyglądała podobnie w przypadku polskich płyt, ale przez ostatnie lata można zauważyć pewne zmiany, którym poświęcę niniejszy tekst.

Jeszcze mniej więcej dziesięć lat temu dla kolekcjonera analogów obowiązkowym „kanonem” polskiej muzyki był rock i big beat z lat 60-tych i 70-tych. Jeżeli ktoś interesował się krajowymi płytami, zazwyczaj polował na „Enigmatic” Niemena, „Blues” Breakoutu i „Mrowisko” Klanu. To były jedne z najbardziej pożądanych czarnych krążków i od początku miały wysoką wartość. Dlaczego? Odpowiedzi jest kilka.

Po pierwsze, ówczesna młodzież nie dbała o nie tak, jak my dzisiaj dbamy o nasze winyle. Przekazywano je z rąk do rąk, katowano na fatalnej jakości gramofonach Bambino, a potem przez lata składowano w wilgotnych piwnicach lub na strychu. O foliach ochronnych na okładki nikomu się wtedy nie śniło. Dziś zdobycie tych płyt w bardzo dobrym stanie często graniczy z cudem, a cuda – jak wiemy – mają swoją cenę.

Ponadto, klasyka polskiego beatu i rocka zawsze będzie się cieszyć zainteresowaniem, bo to genialne nagrania, co jest niepodważalnym faktem. Jednak dodatkowo powstała wokół nich pewna otoczka czy wręcz mit. Wynikał on z naszej ówczesnej sytuacji politycznej i związanych z nią kompleksów. Albumy te były objawieniem. Nagle w siermiężnej, komunistycznej Polsce powstały dzieła, których nie powstydziłby się Zachód. Słuchaniem rocka wyrażano swoją postawę wobec szarej rzeczywistości, a rockowe utwory pisano „ku pokrzepieniu serc”.

Młody człowiek chciał i wręcz musiał słuchać rocka, inaczej był w towarzystwie rówieśników uznany za wapniaka. O polskim rocku powstało mnóstwo książek, filmów dokumentalnych, polski rock zawsze szanowano i do polskiego rocka zawsze powracano. Dlatego po latach te winyle na półce były świadectwem, że posiadamy wyrazistą osobowość, dobry gust i w żadnym wypadku nie popieramy ustroju słusznie minionego.

Inaczej podchodzono do muzyki środka, czyli ówczesnego popu. Już w latach 80. uznawanej za obciach i „muzykę rodziców”, nadawaną w audycjach-skansenach typu „Koncert życzeń”. Przedstawicielami tego nurtu byli soliści występujący na estradzie z towarzyszeniem orkiestry, znani z krajowych festiwali. Wielką popularność zdobyły przede wszystkim śpiewające panie: Irena Jarocka, Zdzisława Sośnicka, Krystyna Giżowska i Anna Jantar. Mężczyźni uprawiający ten gatunek to m.in. Jerzy Połomski, Krzysztof Krawczyk i Zbigniew Wodecki. Ich twórczość jeszcze do niedawna była marginalizowana, a dziś wreszcie zyskuje szacunek nowego pokolenia młodych ludzi. Swoje odrodzenie zawdzięcza przede wszystkim dwóm grupom: raperom i hipsterom. Prześledźmy drogę tego powrotu.

Orkiestrowe aranżacje, które dawniej wybrzmiewały w telewizyjnych widowiskach i amfiteatrach, stały się dla części środowiska hip-hopowego istną kopalnią sampli. Już w 2001 roku Tede na swoim debiutanckim albumie wykorzystał fragmenty utworów Ewy Kuklińskiej i Ewy Bem. Później jeszcze wielokrotnie sięgał po stare nagrania muzyki środka. Podobnie jak O.S.T.R., który czerpał m.in. z dorobku Janusza Laskowskiego, Grażyny Łobaszewskiej i Haliny Kunickiej.

Warto zwrócić uwagę, że przeważnie nie były to pierwsze lepsze, ograne przeboje, tylko pojedyncze, mało znane tematy, których przeciętny słuchacz mógł nie skojarzyć z oryginalnymi wykonawcami. Eldo w utworze „Deszcz” zsamplował piosenkę Hanny Banaszak, o której ona sama już pewnie nie pamięta. Dźwięki z polskich winyli zaczęły docierać również do raperów zza granicy. Mówi się, że najczęściej samplowaną polską płytą jest drugi album Zdzisławy Sośnickiej z 1974 roku, zatytułowany „Taki dzień się zdarza raz”. Repertuar wokalistki to doskonały dowód na to, że pop można wykonywać z ambicją i klasą.

Swój wkład w przypominanie polskiej muzyki rozrywkowej miał również kolektyw Soul Service, wydając składanki „Polish Funk” z oryginalnymi nagraniami lat 60-tych i 70-tych. Choć dzisiaj pamiętamy głównie najprostsze, masowe przeboje przypominane np. przez „Lato z radiem”, słuchając tych kompilacji dociera do nas talent, pasja i zupełnie inne oblicze naszych artystów.  Za ówczesne kompozycje odpowiadali prawdziwi zawodowcy, nierzadko na co dzień związani z jazzem. Mistrzem funkowych aranżacji był Janusz Koman – każda płyta, w której realizacji brał udział, to gwarantowany skarb w muzycznej kolekcji.

Współpraca wykonawców dawnych lat z młodymi DJ-ami i raperami trwa do dzisiaj. Przykładem sprzed kilku miesięcy jest projekt „Albo inaczej”, w którym m.in. Krystyna Prońko, Ewa Bem, Zbigniew Wodecki i Andrzej Dąbrowski interpretują znane utwory polskiej sceny hip-hopowej.

Przejdźmy do drugiej z grup, które wymieniłem. Jak się okazuje, anty-mainstreamowość hipsterów polega nie tylko na słuchaniu tego, co jeszcze nie jest modne. Ci ludzie cenią sobie również muzykę, która dawno zdążyła z mody wyjść. Alternatywne środowisko zafundowało nam ogromny przewrót w postrzeganiu muzyki PRL-u za sprawą rankingu najlepszych polskich płyt XX wieku przygotowanego przez redakcję portalu Porcys.com. Wielu internautów uznało to zestawienie za ironiczną prowokację. Na pierwszym miejscu nie znalazł się bowiem ani Niemen, ani Breakout, ani nawet Grechuta, tylko… Papa Dance z albumem „Poniżej krytyki”.

Wybór młodych dziennikarzy może oburzać starszych wyznawców rocka i razić przeintelektualizowanymi opisami poszczególnych pozycji. Udowadnia jednak, że dziś ludzie inaczej patrzą na muzykę tamtych lat. Porcys to portal skupiający obecnych 20- i 30-latków, którzy pamiętają PRL jedynie z dziecięcych wspomnień, bądź nie pamiętają go wcale. Dla nich mitologia polskiego rocka nie ma tak wielkiego znaczenia, liczy się sama muzyka, jej harmonia, groove i aranż.

Innym ważnym momentem sygnalizującym wzrost sympatii młodego pokolenia do dawnych brzmień było zaproszenie Zbigniewa Wodeckiego na OFF Festival w 2013 roku. Artysta znany powszechnie dzięki „Pszczółce Mai” i dancingowej piosence „Chałupy welcome to”, zaprezentował tam materiał ze swojej debiutanckiej płyty, która niegdyś przeszła bez echa, a dziś jest uważana za wspaniały przykład wyrafinowanego jazz-popu, porównywanego do twórczości Burta Bacharacha. Jego koncert okazał się sensacją i mniej więcej od tego momentu winylowy debiut Wodeckiego robi furorę na aukcjach internetowych.

Pozostałe płyty ze skarbami polskiej muzyki rozrywkowej również zyskują na wartości. Za album „Idę” Haliny Frąckowiak, zawierający m.in. znakomity funk „Idę dalej”, możemy zapłacić tyle, co za zachodnie wydanie „Wish You Were Here” Pink Floydów. Podobnie dużym zainteresowaniem cieszą się Alibabki i ich nieznana, doceniona po latach płyta „Zagrajmy w kości jeszcze raz”. Fani muzyki elektronicznej na pewno wiele dadzą za poprawnie wytłoczony album „Dziękuję, nie tańczę” Anny Jurksztowicz (większość nakładu to egzemplarze z błędem), będący genialnym przykładem rodzimego synth-popu. Znajdzie się jeszcze mnóstwo innych zapomnianych płyt, które tylko czekają na swoje drugie życie.

Nie wiem, czy kojarzycie np. Halinę Żytkowiak. Jeżeli nie, koniecznie przesłuchajcie jej jedynego longplaya „Jestem tylko dziewczyną”. Znalazły się tam piosenki na naprawdę światowym poziomie - „Chwila chwilę trwa” i „Pięć minut łez”. W wielu antykwariatach skrzynki wygrzewa debiutancki krążek Marii (Majki) Jeżowskiej, ze znakomitymi, dojrzałymi kompozycjami (wśród nich obowiązkowo do poznania utwór „Nocne granie”).

Nadal nie wszyscy wiedzą, że Andrzej Dąbrowski, poza festiwalowym szlagierem „Do zakochania jeden krok”, w latach 70. wydał dwie godne uwagi płyty i dał się poznać jako utalentowany jazzowy perkusista. Irenę Santor zna każdy, ale mało kto przesłuchał w całości jej album „C.D.N.” z 1981 roku, a zdecydowanie warto. To tylko kilka pozycji, które możecie rozważyć, przy kolejnych muzycznych zakupach. Te płyty zazwyczaj są w lepszym stanie. Podejrzewam, że ich właścicielami były osoby bardziej stateczne niż fani mocnego uderzenia, nie zdzierano ich na prywatkach, a po odsłuchaniu okładkę z płytą grzecznie odkładano na półkę.

Swoim tekstem nie mam zamiaru niczego ujmować artystom rockowym. Ich albumy na winylu nadal będą rozchwytywane. Chcę jedynie pokazać, że w ciągu ostatnich lat wzrasta popyt na konkurencyjny, estradowy pop. Radzę zwrócić na to uwagę. Jeżeli jesteście w posiadaniu któregoś z wymienionych przeze mnie czarnych krążków, możecie czuć się szczęściarzami. Ich wartość z czasem będzie jeszcze bardziej wzrastać. W tej chwili o klasie kolekcjonera świadczą jego szerokie horyzonty muzyczne, a nic tak nie poszerzyło moich własnych horyzontów, jak obcowanie z polską muzyką okresu PRL-u.

Jedyny polski portal o płytach winylowych. W sieci już od ponad 10 lat (wcześniej Psychosonda)

Dane kontaktowe

Redakcja Portalu Winylowego
(biuro e-words)
al. Armii Krajowej 220/P03
43-316 Bielsko-Biała

© 2024 Portal Winylowy. All rights reserved.