Historia

Czym jest yacht rock i dlaczego stał się ulubioną muzyką milenialsów

Jakub Krzyżański
Jakub Krzyżański
29.08.2024

– Ci faceci nie bali się śpiewać o swoich uczuciach – powiedziała Lisa Foxx, amerykańska prezenterka radiowa w dokumencie telewizyjnym „Sometimes When We Touch”, omawiającym fenomen soft rocka w latach 70. oraz jego niedawny, niespodziewany comeback. Zwłaszcza yacht rock – charakterystyczna odmiana soft rocka – po latach niebytu przeżywa drugą młodość wśród obecnych 30-latków. Co ich przyciąga do tej muzyki i skąd to nagłe zainteresowanie twórczością Steely Dan, Kenny’ego Logginsa czy The Doobie Brothers?

Yacht rock jest stosunkowo nowym terminem, choć dotyczy muzyki sprzed niemal pół wieku. Wprowadzili go w 2005 roku J. D. Ryznar, Hunter D. Stair i Lane Farnham, za sprawą swojego internetowego serialu paradokumentalnego o tym samym tytule, będącego satyrą na soft rockową scenę muzyczną Zachodniego Wybrzeża USA lat 70. i 80. Produkcja przedstawia nurt jako muzykę, której biali, bogaci 40-latkowie z Kalifornii słuchali na swoich luksusowych jachtach. Mimo komediowego wydźwięku, artyści przywoływani w serialu wzbudzili sympatię wśród widzów, a ich twórczość ewidentnie wpadła w ucho młodszym pokoleniom.

O nowej fali popularności yacht rocka (wcześniej funkcjonującego w literaturze jako West Coast sound) pisały w ostatnich latach m.in.: Rolling Stone, The Guardian czy Los Angeles Times. Powstały filmy dokumentalne, w tym wspomniany już „Sometimes When We Touch”, jak również podcasty i audycje radiowe. Aby zrozumieć to zjawisko, trzeba poznać historię oraz cechy tego stylu, a także przeanalizować realia współczesnego rynku muzycznego i upodobania młodych dorosłych.

Słońce, plaża i Kalifornia lat 60.

Źródeł soft rocka i yacht rocka można doszukiwać się już w pierwszej połowie lat 60., zwłaszcza w twórczości The Beach Boys. Zespół ten, będący amerykańską odpowiedzią na The Beatles, reprezentował tzw. kulturę surfową Stanów Zjednoczonych, a w swoich piosenkach afirmował beztroskie życie na Zachodnim Wybrzeżu. Wczesne nagrania grupy klasyfikowano jako surf rock, ale wraz z rozwojem muzyki pop i boomem rocka psychodelicznego wypracowała ona własny, odrębny styl. W czasie, gdy inne gitarowe zespoły wyostrzały brzmienie, a w tekstach mniej lub bardziej jawnie nawiązywały do narkotyków, Beach Boysi stawiali na łagodny, sentymentalny klimat, doprowadzając przy tym do perfekcji melodie oraz harmonie wokalne. Bez wątpienia ich największym osiągnięciem jest album „Pet Sounds” z 1966 roku, uznany za jedną z najważniejszych płyt wszech czasów. „Pet Sounds” doceniono m.in. za ambitną produkcję, wyrafinowane brzmienie oraz pełne emocji teksty, a więc walory, które stały się również cechami późniejszego yacht rocka.

W ślad za The Beach Boys poszły inne grupy z Kalifornii, których styl określano wtedy jako sunshine pop. Były to m.in.: The Mamas and The Papas, The Byrds czy The 5th Dimension. Swoją muzykę urozmaicały elementami folku lub samby, ale melodyjność i dźwięczne wokale pozostały głównymi wyróżnikami tego nurtu. Szczyt popularności sunshine popu przypada na „Lato miłości” 1967 roku, a rodzący się równo dekadę później yacht rock bywa uznawany za echo tamtych prekursorskich kalifornijskich brzmień.

Bez agresji, buntu i polityki

Lata 70. okazały się złotym okresem dla rozwoju soft rocka. – Ludzie byli wypaleni po rewolucyjnych latach 60. Potrzebowali muzyki do relaksu, która sprawi im przyjemność. Wtedy właśnie nastała fala takich piosenek. Prawdziwe tsunami łagodności – mówiła Lauren Lasin, reżyserka „Sometimes When We Touch”. Ponadto po epoce ruchów społecznych nastał czas indywidualizmu. Nowymi bohaterami amerykańskiej popkultury stały się nie zespoły rockowe, a solowi songwriterzy, opowiadający świat za pomocą swoich piosenek, niestroniący od refleksji i odkrywający własne emocje. O ile wcześniej społeczeństwo próbowało zmieniać otoczenie, tak teraz chciało zapomnieć o tym, co wokół i skupić się na swoim wnętrzu.

Panuje przekonanie, zwłaszcza w Europie i na Wyspach Brytyjskich, że początek lat 70. to przede wszystkim era rocka progresywnego i hard rocka. Niewątpliwie tak było, jednak zespoły takie jak King Crimson, Pink Floyd czy Yes były w branży uważane za artystów albumowych. Natomiast na listach przebojów i w rozmaitych plebiscytach po obu stronach oceanu królowało coś zupełnie innego. Wystarczy spojrzeć na laureatów nagrody Grammy w latach 1971-1973: The Carpenters, James Taylor, Elton John, America. No i oczywiście Carole King. Jej autorski album „Tapestry” z 1971 roku został jedną z najlepiej sprzedających się płyt wszech czasów. Spokojna, melodyjna, soft rockowa twórczość King utorowała innym wrażliwym artystom drogę na szczyt, inspirowała także idoli poprzedniej dekady do zmiany stylu muzycznego. Nawet divy pokroju Diany Ross i Barbry Streisand w pewnym momencie zapragnęły dołączyć do repertuaru łagodne gitarowe brzmienia. Druga z pań na producenta swojego albumu „Lazy Afternoon” z 1975 roku zaangażowała Ruperta Holmesa, wschodzącą gwiazdę tego nurtu, autora późniejszego yacht rockowego hitu „Escape (The Piña Colada Song)”.

Soft rock stanowił również kontrę do krótkotrwałej mody na tzw. bubblegum pop (muzyczną gumę do żucia). Była to kiczowata, słodka muzyka dla nastolatków, która na moment zalała listy przebojów takimi piosenkami jak „Chirpy Chirpy Cheep Cheep”, „Yo-Yo”, „Honey Honey” czy „Sugar Baby Love” (tytuły mówią same za siebie). Natomiast soft rockowcy, nawet gdy śpiewali o miłości, traktowali ten temat z dojrzałością i pewną nutą melancholii, ponadto rozwijali swój warsztat muzyczny i z biegiem czasu zaczęli wprowadzać do twórczości elementy jazzu (Steely Dan) lub country czy southern rocka (Eagles).

Więcej gładkości i groove’u

Po bubblegum popie kolejną konkurencją dla soft rocka było rodzące się w połowie lat 70. disco. Tym razem jednak taneczna muzyka, oparta na soulu i funku z dużym udziałem sekcji dętej lub smyczkowej, okazała się dla kalifornijskiej sceny niemałą inspiracją. Jedną z pierwszych płyt, które wykorzystały potencjał czarnych brzmień, zachowując przy tym łagodność i relaks, była „Silk Degrees” Boza Scaggsa z 1976 roku. Pokryła się ona pięciokrotną platyną, ponadto przyniosła cztery single notowane na liście Billboardu, pięć nominacji do Grammy i jedną statuetkę.

W tym samym czasie inny soft rockowy zespół przeżywał muzyczną ewolucję. Mowa tu o The Doobie Brothers, obecnym na scenie od początku lat 70. Pierwsze płyty grupy oparte były na bluesie, southern rocku, a nawet ostrzejszym graniu, jednak wraz z pojawieniem się w składzie w 1975 roku Michaela McDonalda, rozchwytywanego już wtedy muzyka sesyjnego, współpracującego m.in. ze Steely Dan, repertuar The Doobie Brothers zyskał zupełnie nowy, soulowy charakter, a nagrania studyjne otrzymały gładki szlif, z którym dzisiaj kojarzony jest ten muzyczny styl.

McDonalda uważa się za najwybitniejszego przedstawiciela yacht rocka. Artystę, który stał się twarzą tego nurtu oraz jednym z największych autorytetów środowiska muzycznego działającego na Zachodnim Wybrzeżu. McDonald nie tylko wywindował The Doobie Brothers na sam szczyt (singiel „What a Fool Believes” w 1979 roku zdobył pierwsze miejsce na listach przebojów), ale również cały czas udzielał się jako artysta sesyjny. Współpracował m.in. z Kennym Logginsem – kolejną gwiazdą yacht rocka i współautorem „What a Fool Believes” – oraz Christopherem Crossem. Słychać go także na kultowym albumie „Aja” Steely Dan, uznawanym za ambitniejszy przykład West Coast sound. Współcześni fani yacht rocka przypisują mu także wprowadzenie do tej muzyki tzw. „The Doobie Bounce”, czyli odbicia, albo bujania wytwarzanego za pomocą fortepianowej rytmizacji. Jest on charakterystyczny dla wielu yacht rockowych piosenek tamtego okresu.

Podstawą jest rzemiosło

W okresie 1977-1983 West Coast sound, znany dzisiaj jako yacht rock, był synonimem dobrego smaku, a producenci z Los Angeles, m.in.: David Foster, Michael Omartian i Jay Graydon stali się w showbiznesie rozchwytywanymi fachowcami. Ponieważ w twórczości tej nie chodziło o zaangażowane teksty czy improwizowane, ostre solówki, przedstawiciele yacht rocka – podobnie jak wcześniej The Beach Boys – koncentrowali swoją uwagę na doskonaleniu produkcji i sztuce pisania piosenek.

Większość utworów z mojej pierwszej płyty to było rzemiosło. Tak naprawdę w żaden sposób nie pochodziły one z mojego wnętrza. Dopiero później odkryłem, jak duże znaczenie miały dla innych ludzi. Tymczasem moją główną ambicją było napisanie tak dobrych piosenek, by zdobyć kontrakt z wytwórnią – wspominał Robbie Dupree, którego debiutancki singiel „Steal Away” dotarł w 1980 roku do 6. miejsca na liście Billboardu. Utworowi naturalnie nie brakowało charakterystycznego „The Doobie Bounce”.

Nowe brzmienie podbija Japonię

Artyści z całego świata zaczęli zjeżdżać się do Kalifornii, by nagrywać podobną muzykę w tamtejszych studiach, nawet jeśli dotychczas kojarzono ich z zupełnie innym gatunkiem. Byli to m.in.: japońska wokalistka jazzowa Kimiko Kasai, australijski aktor Barry Crocker czy włoski artysta rocka progresywnego Alan Sorrenti. Kto nie mógł sobie pozwolić na tak kosztowną podróż, tworzył muzykę w stylu West Coast u siebie. W Islandii takim zespołem był Volcano, a za polskiego przedstawiciela yacht rocka można uznać Piotra Schulza. Niestety, w schyłkowym PRL-u kalifornijska soft rockowa muzyka z elementami soulu nie miała dużego wzięcia. – Jak nagraliśmy cały materiał na płytę i ona się miała ukazać, wówczas poszliśmy z tymi nagraniami do Estrady Poznańskiej. Tam szef artystyczny tej Estrady przesłuchał te kawałki i powiedział: „Bardzo fajnie, ale my nie jesteśmy w stanie w ogóle tego sprzedać, także sorry, ale nie podpiszemy z wami żadnego kontraktu” – wspominał Schulz.

Za to największą popularnością poza USA cieszył się yacht rock w Japonii. Wszystko przez duże podobieństwo do japońskiego city popu – bogato aranżowanego popu z elementami jazzu, nawiązującego estetyką do kultury zachodniej. The Doobie Brothers w swojej karierze mieli nawet epizod jako zespół akompaniujący japońskiemu gwiazdorowi Eikichi Yazawa. Poza tym wielu kalifornijskich muzyków sesyjnych było wykorzystywanych przy japońskich produkcjach, a część nawet wydawała na tamtym rynku swoje płyty.

Żaden z moich solowych albumów nie ukazał się w Stanach – przyznał Eric Tagg, amerykański muzyk i wokalista, znany ze współpracy z jazzowym gitarzystą Lee Ritenourem. – Jestem dość popularny, ale poza USA – mam mnóstwo fanów w Europie i Japonii. Byłem w Japonii jedenaście razy i spotkałem tam najwspanialszych fanów na świecie. Są całkowicie wierni, cały czas o mnie pamiętają. Niedawno w Japonii wydano reedycje wszystkich moich solowych płyt. Wcześniej, w latach 90. ukazały się tam na CD.

A skoro mowa o muzykach studyjnych, byli oni właściwie podstawą tego nurtu. Nie sidemanami, tylko głównymi bohaterami. To na ich grze i prywatnym guście opierało się to specyficzne brzmienie. Wszyscy stanowili zwartą społeczność, znali się prywatnie i udzielali wzajemnie na swoich płytach. Pojedynczy instrumentaliści próbowali z pomocą przyjaciół zaistnieć solo lub tworzyli nowe zespoły. Dość powiedzieć, że David Paich, David Hungate i Jeff Porcaro, czyli muzycy grający na wspomnianej już przełomowej płycie „Silk Degrees”, założyli rok po jej wydaniu grupę Toto. Chociaż z marszu stali się gwiazdami, w studio nadal akompaniowali innym artystom, m.in. Arecie Franklin i George’owi Bensonowi. Dlatego w tropieniu yacht rockowych albumów bardzo pomaga spoglądanie na „listę płac” na okładkach i poszukiwanie tam znajomych nazwisk.

Video Killed the Radio Star”

Nadejście lat 80. zapowiadało jeszcze większy rozwój i wzrost pozycji West Coast sound na światowym rynku. Najpierw w 1981 roku Christopher Cross otrzymał 5 nagród Grammy za swój debiutancki album, który sprzedał się w ponad 6 milionach egzemplarzy. Rok później Cross zdobył Oscara za piosenkę „Arthur’s Theme (The Best That You Can Do)” do filmu „Arthur”, rozpoczynając tym samym krótką przygodę yacht rocka z Hollywood. Kolejnym multiplatynowym hitem okazał się album „Toto IV” grupy Toto, z przebojami „Africa” i „Rosanna”. Aż tu nagle nastąpił drastyczny spadek popularności tej muzyki. Dziennikarze, a także sami artyści są zgodni, że winą za ten stan rzeczy można obarczać… MTV.

Pierwszym teledyskiem wyemitowanym przez powstałą w 1981 roku amerykańską stację muzyczną był klip do „Video Killed the Radio Star” The Buggles. Tytuł piosenki okazał się proroczy, bowiem dotychczas nadawani głównie w radio artyści z Zachodniego Wybrzeża nie odnaleźli się w nowym medium. Ich wizerunek, dojrzały wiek i repertuar kompletnie nie pasowały do dynamicznych, kolorowych wideoklipów.

Christopher Cross narzekał, że nie był zbyt fotogeniczny, by go pokazywali w MTV. Air Supply także nigdy nie zaistnieli w tej stacji, bo ze swoim wyglądem i piosenkami nie prezentowali się dostatecznie męsko. Nadchodziła era macho, więc spokojni mężczyźni śpiewający miłosne ballady prosto z serca stali się żałośni – tłumaczyła Lauren Lazin. M.in. dlatego dużej kariery nie zdążył zrobić debiutujący solo w 1983 roku Michael Sembello. Chociaż nagrał hit „Maniac” z filmu „Flashdance”, za który był nominowany do Oscara, Złotego Globu i Grammy, on także nie posiadał aparycji idola nastolatków.

Yacht rock na lata stał się zjawiskiem podobnym do dad rocka, a więc obciachem. W dodatku długo nie towarzyszyła mu żadna nostalgia. Gdy wspominano lata 70., sięgano po disco lub rock progresywny, a z latami 80. kojarzono już wyłącznie MTV. O West Coast sound było zupełnie cicho przez następne dwie dekady.

Zmartwychwstanie yacht rocka

Wszystko zmieniło się w 2005 roku, gdy w Internecie pojawiła się wspomniana już paradokumentalna seria „Yacht Rock”. Dała ona nie tylko nową nazwę tej muzyce, ale również świeże spojrzenie na twórczość jej najważniejszych reprezentantów. Produkcję oglądali przede wszystkim ludzie, którzy urodzili się już po spadku popularności soft rocka. Byli więc wolni od pejoratywnych skojarzeń, jakich nabawili się do tej muzyki ich rodzice, porzucający ją na rzecz Madonny, Whitney Houston czy A-ha.

Kilka lat po premierze serialu, jego twórcy założyli także podcast Beyond Yacht Rock, w którym omawiali historię tej muzyki, próbowali opracować jej najważniejsze cechy, a także oceniali stopień jachtowości wybranych piosenek (cykl „Yacht or Nyacht”). Nagle wielu ekspertów muzycznych i dziennikarzy zaczęło się zastanawiać, co powoduje, że dana piosenka jest zakwalifikowana jako yacht rock. Matt Collar z AllMusic podjął się stworzenia charakterystyki takiego wzorcowego utworu:

  • Musi w nim być zachowana gładkość produkcji, nawet jeśli nagranie posiada groove. Do tego większy nacisk położony na melodię niż na rytm,

  • Klimat piosenki powinien być pogodny, nawet jeśli jest w niej melancholia (która często towarzyszy wrażliwym yacht rockerom),

  • Piosenka powinna być chwytliwa, nawet jeśli nie jest wyeksponowana na trackliście albumu.

Można do tego jeszcze dodać inspiracje jazzem i R&B, wykorzystanie elektrycznego pianina, teksty o naiwnych mężczyznach ze złamanym sercem oraz udział w nagraniu elitarnych muzyków z okolic Los Angeles. A jeśli w jakiejkolwiek piosence maczał palce Michael McDonald – wtedy bezsprzecznie jest to yacht rock. Biorąc pod uwagę powyższe kryteria oraz archiwalny ranking piosenek pod kątem stopnia jachtowości, łatwo dostrzec, że nie każdy soft rock jest yacht rockiem, a nagrania tak popularnych zespołów jak Eagles czy Crosby, Stills and Nash niekoniecznie załapią się „na pokład”, jak zwykli mawiać fani tej muzyki.

Wraz z tymi analizami wzrosło zainteresowanie samymi muzykami, wciąż przecież aktywnymi zawodowo, choć występującymi sporadycznie, w dużo mniejszych salach lub ewentualnie w niezawodnej Japonii. Powstało kilka młodych bandów, które nagle zaczęły nawiązywać współpracę z dawnymi gwiazdami. Najlepszym przykładem jest Yacht Rock Revue, supportujący Kenny’ego Logginsa w jego ostatniej trasie koncertowej oraz zapraszający do wspólnych występów m.in.: grupę Player, dawnego wokalistę Toto Bobby’ego Kimballa czy Robbiego Dupree.

Gdy gram Yacht Rock Show, średni wiek publiczności wynosi od 25 do 35 lat – powiedział Dupree. – Tam nie ma starszych ludzi. To jest zabawne, bo występujesz dla zupełnie innego pokolenia, a przychodzą na to tysiące osób. Tuż przed pandemią zagrałem w Atlancie koncert dla 6 500 ludzi – niesamowite. Z jakiegoś powodu oni poszukują tej muzyki. A jak spojrzysz ze sceny na ich twarze, to widzisz, że śpiewają każde pojedyncze słowo. Tak jest w Nowym Jorku, Chicago, Los Angeles czy Atlancie. Mamy to szczęście, że zostaliśmy ponownie odkryci.

Uczestnictwo w takim koncercie to często jeden wielki spektakl, podczas którego publiczność przychodzi ubrana „po kalifornijsku” – w białe spodnie, okulary przeciwsłoneczne „pilotki” oraz kapitańskie czapki. Ale po yacht rocka sięgają również młodzi artyści z innych muzycznych szuflad. Sample starych piosenek można usłyszeć na doskonale przyjętej płycie Thundercata „Drunk” z 2017 roku, na której zresztą gościnnie pojawili się McDonald i Loggins. To także muzyka, która dobrze sobie radzi na… TikToku. Chwytliwe, kalifornijskie piosenki idealnie sprawdziły się w zabawnych filmikach oglądanych nie tylko przez milenialsów, ale również młodsze Pokolenie Z.

Wreszcie yacht rock zrzesza dzisiaj ogromną społeczność w Internecie. Na Facebooku znaleźć można wiele grup fanowskich z dziesiątkami tysięcy użytkowników. Pierwsze z brzegu to: Yacht Rock (87 tys. użytkowników), AOR Westcoast/Yacht Rock/Soul/Funk (10 tys.) i Yacht Rock Nation (13 tys.).

Jednym z aktywniejszych członków tej ostatniej jest 25-letni Karol Smolski, fan yacht rocka i kolekcjoner japońskich płyt winylowych z tą muzyką. Zapytany o to, co ujmuje go w brzmieniu Zachodniego Wybrzeża, tłumaczy:

Z wykształcenia sam jestem muzykiem (pianista, perkusista; po dwóch stopniach szkoły muzycznej), zatem znam proces tworzenia muzyki, a co za tym idzie, mam pełną świadomość tego, jak wiele rzemiosła włożono w tę yacht rockową twórczość. Jest bardzo oparta o realne, ludzkie umiejętności i profesjonalizm, a były to czasy mocno kontrolowanego przez wielkie wytwórnie rynku muzycznego.

Jak się okazuje, Karol sam pisze i aranżuje piosenki w tym stylu: – Dla większości tych, których przyatakowałem już swoimi demówkami, zdaje się to być muzyka skomplikowana, a jednocześnie lekka i przyjemna w odsłuchu. Skomplikowana, bo zwyczajnie nie jesteśmy przyzwyczajeni do bogato zdobionego w rytmy i harmonie pop rocka. Ostatnie 25-30 lat skutecznie oduczało nas muzyki o rzemieślniczo ambitniejszej formie. Yacht rock jest natomiast znakomitym stylem dla muzyków pokolenia Y i Z – jest wielobodźcowy – można zahaczyć swoją uwagę o różne elementy składowe.

Muzyczny lek na zło tego świata

Co więc przyciąga milenialsów, tj. osoby urodzone między 1980 a 2000 rokiem, a nawet młodsze pokolenie, do tej przyjemnej, dobrze wyprodukowanej muzyki sprzed ponad 40 lat? Przede wszystkim jej eskapistyczny charakter. Tak, jak niegdyś za pomocą łagodnych dźwięków uciekano od wojny w Wietnamie i afery Watergate, tak dzisiejsi dorośli również chcą uciec. Światowe kryzysy, pandemia COVID-19, niestabilna polityka USA, wojna w Ukrainie – to tylko kilka problemów obecnych 30- i 40-latków. Dochodzi do tego również frustracja spowodowana brakiem możliwości zrealizowania swoich ambicji, mimo obietnic składanych przez wcześniejsze generacje.

Ich (milenialsów – przyp. red.) optymizm rósł: więcej uczniów szkół średnich zakładało ukończenie studiów magisterskich i podjęcie pracy zawodowej. Więcej studentów też uważało się za ponadprzeciętnych pod względem zdolności przywódczych i pozytywnie oceniało swoje predyspozycje do osiągania zamierzonych celów. Potem nadszedł globalny kryzys finansowy. Dla milenialsów przyzwyczajonych do boomu lat 90. i 2000. to była ogromna konfrontacja z rzeczywistością – pisała o tym pokoleniu Jean M. Twenge, profesorka San Diego State University.

Jednocześnie badania New York University wskazują, że milenialsi zdecydowanie bardziej wolą słuchać muzyki starszej od siebie. Stały dostęp do Internetu i platform streamingowych umożliwia im ciągłą eksplorację dawnych przebojów, ale nie tylko przebojów. Równie chętnie poznają piosenki, które w czasie swej premiery się nie przebiły, a ich wykonawcy pozostali w cieniu wielkich gwiazd. Podczas poszukiwań daje o sobie znać również indywidualizm milenialsów, nazywanych czasami Pokoleniem Ja. Nie towarzyszy im żadna presja związana choćby z przynależeniem do subkultur, z których po pierwsze już wyrośli, a po drugie, w czasie, gdy byli młodsi, i tak zaczęły one tracić na znaczeniu. Gdy natrafiają na yacht rok, czują, że ta muzyka odpowiada na ich potrzeby. Jest dużo wyższej jakości niż współczesne produkcje, tworzona przez zawodowców, łączy kilka gatunków, a poza tym daje im poczucie komfortu, a może nawet luksusu, którego w dzisiejszym świecie tak trudno im zaznać.

– Yacht rock to muzyka ucieczki – nie ma w niej niepokoju, agendy politycznej ani drugiego dna, do którego trzeba się dokopać – powiedział Nicholas Niespodziani z zespołu Yacht Rock Revue. – Kiedy chcesz się odłączyć i po prostu uspokoić, to jest muzyka, po którą sięgasz. A po szaleństwie ostatnich kilku lat potrzeba ucieczki jest najwyższa w historii, a yacht rock stał się bardziej aktualny niż kiedykolwiek.

To nie pierwszy raz, gdy historia zatacza koło, a muzyka z przeszłości staje się doskonałym antidotum dla młodszych pokoleń. Tylko nikt pewnie nie podejrzewał, że wśród tylu gatunków, które w XX wieku zmieniły świat, tak spektakularny comeback zaliczy właśnie słoneczna, łagodna muzyka z Kalifornii.

Jedyny polski portal o płytach winylowych. W sieci już od ponad 10 lat (wcześniej Psychosonda)

Dane kontaktowe

Redakcja Portalu Winylowego
(biuro e-words)
al. Armii Krajowej 220/P03
43-316 Bielsko-Biała

© 2024 Portal Winylowy. All rights reserved.