Vinylowa5

Jacek Nizinkiewicz

Marcin Mieszczak
Marcin Mieszczak
24.10.2023

Jacek Nizinkiewicz - dziennikarz Rzeczpospolitej, Teraz Rocka i Radia Nowy Świat. Miłośnik muzyki, winyli, książek i Boba Dylana. Opowiada nam o swojej przygodzie z płytami winylowymi oraz o 5 wyjątkowych winylach w kolekcji.

Marcin Mieszczak: Opowiedz proszę o początkach Twojej przygody z winylami. Czy było to na fali wielkiego powrotu nośnika, czy wcześniej, kiedy tych płyt mało kto słuchał?

Jacek Nizinkiewicz: Winyle przyszły do mnie wtedy, kiedy były towarem nikomu niepotrzebnym. Ludzie je wyrzucali i nie było na nie żadnej mody. Popularne były kasety, na rynek wchodziły także kompakty. Ja z kolei zawsze uważałem, że to są takie małe skarby. Chociaż w latach 80. nie miałem gramofonu, pięknie wydane, duże płyty robiły na mnie wrażenie. Zacząłem słuchać kaset, ale wszędzie, dokąd chodziłem, pytałem o płyty winylowe - i tak się składało, że wszyscy je mieli. Pamiętam, jak u babci znalazłem paczkę 100 płyt… Tylko tematycznie były raczej słabe - najwyżej Perfect czy Maryla Rodowicz. Ale mając 9-10 lat, wśród tych płyt od mojej babci znalazłem kilka pocztówek mamy: Jimi Hendrix - "Crosstown Traffic”, The Who - „My Generation”, Joni Mitchell - „Woodstock” oraz Black Sabbath - „Paranoid”.

Pamiętam, że wtedy byłem bardzo dumny z mojej mamy, która dodatkowo grała kiedyś w zespole bigbitowym na basie, kontrabasie i mandolinie. Do dzisiaj, gdy o tym mówię, czuję to podekscytowanie. Rodzina mieszkała w Grodkowie na Opolszczyźnie, dostęp do muzyki był dużo trudniejszy niż w stolicy czy Trójmieście. Takie były moje początki z winylami - te cztery pocztówki mojej mamy. Pamiętam też zdjęcia z jej akademika, a w tle plakaty The Beatles czy Jimiego Hendrixa. Chciałem to wszystko zgłębić i poznać.

Potem były kolejne historie i kolejne winyle. Mama miała brata, który zrobił jedną ważną rzecz: podarował mi swój gramofon. Słaby - Unitra z głośnikami - ale mogłem słuchać płyt. Kiedy trafiłem do muzycznych bibliotek w Opolu czy Kluczborku, winyli w moim życiu było już naprawdę dużo, zwłaszcza jazzowych.

Właściwie można powiedzieć, że moja edukacja muzyczna bazowała na płytach jazzowych, także dlatego, że nie obejmowała ich cenzura muzyczna w Polsce. Rockowych rzeczy na winylach było wówczas mniej. Nie byłem jednak wtedy zbieraczem winyli, ważne były dla mnie raczej kasety. Miałem sprzęt, który całkiem nieźle grał. W latach 90. na kasetach było już praktycznie wszystko. Przywoziłem je ze wszystkich miejsc, do których jeździłem. Potem doszły jeszcze wysyłki z niezależnych wydawnictw typu City Slang, Sub Pop, Alternative Tentacles, Antena Krzyku, Nikt Nic Nie Wie, Obuh czy bydgoski Mózg.

Jesteś dziennikarzem - także muzycznym, słuchasz dużo muzyki. Czy winyl jest Twoim pierwszym wyborem, jeśli chodzi o nośnik?

Jeżeli teraz mam zaopatrzyć się w nową płytę jakiegoś wykonawcy, to wolę ją mieć na winylu. Tym bardziej, że jeśli chodzi o płyty CD, to zarżnąłem już kilka egzemplarzy, o kasetach nie wspominając. Co prawda chwilowo nie mam sprawnego sprzętu, mam w domu małe dzieci, ale one akurat nie są temu winne. Mam szczęście, że dzieciaki szybko skumały, że płyty można ruszać. Tworzą sobie nawet własne kolekcje, ale ich nie niszczą. Zresztą byłem w wielu takich domach, gdzie płyty czy sprzęt uważano za świętość i nie wolno było ich dotykać. Zawsze mnie to brzydziło. Uważam, że płyty są dla ludzi, a nie odwrotnie - my mamy z tego korzystać. Ja tych płyt nie zabiorę ze sobą do grobu - chcę, aby mnie teraz ubogaciły duchowo, bez względu na to, jak to patetycznie brzmi… Ale wracając do tematu - jestem przed kupnem nowego sprzętu i teraz najczęściej słucham muzyki ze streamingu. Boleję nad tym, ale niestety tak to wygląda. Bardzo lubię też słuchać płyt w samochodzie. Jestem słuchaczem całych albumów, czasami jeżdżę długo samochodem, wydłużam drogę do domu, żeby dosłuchać do końca. Mam z tego gigantyczną frajdę. Wczoraj np. wróciłem pół godziny później do domu, bo słuchałem w aucie „1965” The Afghan Whigs.

Jest jeszcze jeden ważny aspekt: z biegiem lat dużo ważniejsze dla mnie od tego, żeby mieć na półce, jest mieć w głowie. Podobnie jest z książkami. Uwielbiam czytać. Gdy ktoś mnie pyta, dokąd chciałbym pojechać na wakacje, to odpowiadam, że wystarczy mi tydzień wolnego na czytanie luźnych rzeczy, beletrystyki, a nie tylko rzeczy przydatnych w pracy. Wszystkie książki, które mam na półkach, są dla mnie trochę wyrzutem sumienia. Z płytami jest podobnie, a nie chciałbym, aby tak było, dlatego nie mam już wielkiego ciśnienia na ich gromadzenie. Chociaż pamiętam, jak mieszkałem w Holandii – zacząłem wtedy wkręcać się w kolekcjonowanie płyt winylowych. Był to czas, kiedy rzadkie wydania czy pierwsze tłoczenia można było kupować za niewielkie pieniądze: first pressy Suzanne Vegi za 1 guldena albo wydanie „Sticky Fingers” The Rolling Stones z rozpinanym rozporkiem Andy’ego Warhola za 10 guldenów. Bywało, że jak wracałem zza granicy samolotem, to wielkie torby podróżne na kółkach miałem wypełnione po brzegi płytami. Do tego książki muzyczne, archiwalna prasa typu „Mojo”, „Melody Maker” czy „Uncut”. Niezłe były dopłaty na lotnisku (śmiech). W pewnym momencie musiałem zacząć się ograniczać, bo już na to wszystko nie było czasu, a i środki były ograniczone. Na pewno jedną dobrą rzeczą, którą zrobiłem dzięki muzyce, było rzucenie palenia.

Wspomniałeś, że kupując nową muzykę najchętniej wybierasz winyle. Za co szczególnie cenisz ten nośnik?

Trzymam w rękach płytę Johna Portera i Agaty Karczewskiej „On the Wrong Planet” i to jest muzyka idealna do słuchania z winyla. Dużo jest płyt, które brzmią lepiej z tego nośnika i tak się ich powinno słuchać. Doceniam też szatę graficzną i jakość wydania. W latach 80., kiedy właściwie jedynym źródłem muzycznej wiedzy były dla nas niemieckie „Brava”, z książeczek do kaset uczyliśmy się wszystkiego na pamięć: tekstów, składów, producentów, kto robił zdjęcia, kto odpowiadał za grafikę. Uważam, że to jest bardzo ważne. Są artyści, którzy dziś narzekają na to, że nikt nie kupuje płyt. Kiedy jednak patrzę, jak wydane są niektóre albumy: sama okładka, byle jaka wkładka lub jej brak – mam wrażenie, że to wszystko jest nijakie. Trzeba się postarać, zrobić coś, co wygląda fajnie. Na przykład Nergal pięknie wydał dwie płyty "Me and that Man": otwiera się je, ogląda i jest wow.

Zanim przejdziemy do Vinylowej5, mam jeszcze pytanie – a w zasadzie dwa - odnośnie Twoich spotkań z muzykami: jaka rozmowa była dla Ciebie wyjątkowym przeżyciem oraz czy jest ktoś, z kim chciałbyś szczególnie przeprowadzić wywiad?

Jedyną taką osobą jest Bob Dylan. Robiłem nawet podchody do niego, stałem metr obok, ale wiem, że to się raczej nie ziści. Doskonale rozumiem, że on nie chce rozmawiać. Ja na jego miejscu też bym nie gadał. Wiadomo, jakie mogą paść pytania, on sam pewnie wielu rzeczy nie pamięta. Widzę też, jak tracą pewni artyści (zresztą nie tylko artyści, dziennikarze również), kiedy otwierają usta: cała tajemnica pryska. Słychać to zwłaszcza na żywo, przed autoryzacją. Ale gdyby była taka okazja, zapytałbym o coś ludzkiego: jak definiuje szczęście i czym ono dla niego jest. Dylan to jest w większości tajemnica, to jest natchnienie. Myślę, że on sam ma problem, aby to wszystko odtworzyć: skąd się to wzięło i dlaczego…

Do jakich wywiadów wracam? Pamiętam rozmowę z Robertem Brylewskim, którego od zawsze uwielbiałem, po latach został moim kolegą. Brylu był wtedy w fatalnym stanie, przyjechał takim rozklekotanym rowerem. Pomyślałem, że z tego nic nie będzie. Robert natomiast mówił z takim namysłem, że wywiadu w ogóle nie trzeba było redagować. Nawet kropki i przecinki były dobrze postawione. W całej mojej 15-letniej karierze dziennikarskiej była jeszcze tylko jedna taka rozmowa - z Tadeuszem Mazowieckim.

Był także jeden wywiad, który zrobił na mnie szczególne wrażenie. Marianne Faithfull - muza Boba Dylana i Micka Jaggera, interesująca i piękna kobieta z szalenie ciekawą biografią. Przyjechała do Gdańska na rocznicę Solidarności. W ciągu niecałych dwóch dni musiałem zrobić sześć wywiadów: z Lechem Wałęsą, arcybiskupem Tadeuszem Gocłowskim, Henryką Krzywonos, Macy Gray, Rufusem Wainwrightem i właśnie Marianne Faithfull. Na ten ostatni się spóźniłem. Byłem zrozpaczony. Poszedłem do kwiaciarni, kupiłem siedem największych, najdroższych słoneczników i zaniosłem je do hotelu z liścikiem z przeprosinami oraz informacją, że gdyby była jeszcze taka możliwość, to z wielką radością chciałbym z nią porozmawiać. Na drugi dzień zadzwoniono do mnie z informacją, że Marianne się nie gniewa, uważa, że słoneczniki są piękne i zgodzi się na wywiad. Poszedłem na niego bardzo zdenerwowany, ale Marianne była przecudowna i delikatna, bo wiedziała, że było mi cholernie głupio. Zrobiła wyjątek, bo odpowiedziała mi nawet na pytania o jej przeszłość i podpisała płyty, czego zazwyczaj nie robi. I nagle wydarzyła się magia. Rozmawialiśmy w hotelu przy rynku, okno było otwarte, a na dole grał grajek. I w pewnym momencie zaczął grać „As Tears Go By”. To był dla mnie bezwzględnie wywiad życia.

W zeszłym roku pojechałem na koncert Boba Dylana do Dublina. W hali spotkałem Glena Hansarda, znanego chociażby z filmu „Once”. Zaczepiłem go, przedstawiłem się, powiedziałem, że recenzowałem kiedyś jego płyty. Glen powiedział, abyśmy spotkali się po koncercie i porozmawiali. Zabrał mnie za kulisy, przedstawił mnie wszystkim muzykom Dylana. Opowiedział mi o swojej przyjaźni z Eddiem Vedderem i Bono. Wspomniał, że Bono zachowałby się tak samo, gdyż obydwaj są Irlandczykami i nie gwiazdorzą, jest to ich naturalny sposób bycia. Było to serdeczne i przyjacielskie spotkanie. Glen cudownie się mną zaopiekował.

Jeszcze jedna wyjątkowa dla mnie rozmowa – z Erikiem Burdonem z The Animals – odbyła się przy okazji koncertu w Dolinie Charlotty. On też nie udziela żadnych wywiadów. Jego menadżerka - znana w branży, wyjątkowo zła kobieta - kazała na niego poczekać. Ja w międzyczasie miałem jeszcze jedną rozmowę, a Burdona znalazła ostatecznie moja mama, która zaprowadziła mnie do niego. Eric był tym wszystkim tak ujęty, że przeprowadziliśmy długą rozmowę i zrobiliśmy sobie zdjęcia. Co prawda na scenie nie było już tak miło, bo przed Burdonem wystąpił Arthur Brown i zagrał kawałek Screamin’ Jay Hawkinsa „I Put a Spell on You”, za co został nazwany dupkiem.

Taka refleksja na koniec: kiedy zapraszałem muzyków na wywiady do „Rzeczy o polityce”, zauważyłem, że często mają oni dużo ciekawsze spojrzenie na różne rzeczy, niż politycy. Przychodzili do programu bardzo rzetelnie przygotowani: nieświętej pamięci Roman Kostrzewski, bez którego nie ma Kata, Grzesiek "Guzik" Guziński z Homosapiens i Flapjacka, Paweł "Kelner" Rozwadowski z Deutera... Był cholerny rozdźwięk pomiędzy politykami, którzy często przychodzą „na pałę” - totalnie nieprzygotowani - i tymi muzykami, skupionymi, ważącymi słowa. Szkoda, że część rozmów jest już nie do odtworzenia. To były naprawdę fajne spotkania, podczas których padło dużo mądrych słów. Nie ma nic gorszego, niż zostawianie politykom naszych spraw.

Wielkie dzięki za rozmowę, a teraz przejdźmy do Vinylowej5 Jacka Nizinkiewicza, czyli pięciu wyjątkowych winyli w Twojej kolekcji.

Pink Floyd - The Piper at the Gates of Dawn - okładka

Pink Floyd - The Piper at the Gates of Dawn

To pierwsza płyta winylowa, która zrobiła na mnie gigantyczne wrażenie. Jakimś totalnym przypadkiem mam w domu pierwsze wydanie. Ktoś ją do mnie kiedyś przyniósł i została. Nie jestem wielkim fanem Pink Floyd. Uważam, że ich późniejsze płyty, a zwłaszcza te ostatnie, to jest konfekcja, rock dla emerytów itd. Ale to, co tutaj zrobili z Sydem Barettem, to jest mistrzostwo świata. Byłem na koncercie Rogera Watersa, byłem na koncercie Davida Gilmoura, byłem też na koncercie Nicka Masona, który grał wczesne rzeczy Floydów - i tutaj muzyka była absolutnie boska. Syd Barrett był dla mnie postacią bardzo ważną, wręcz kluczową. Gdy mieszkałem w Anglii, pojawiła się nawet  możliwość, by go odszukać, ale uznałem, że po ludzku to nie byłoby OK - niepokoić chorego człowieka.

The Jimi Hendrix Experience – Electric Ladyland - okładka

The Jimi Hendrix Experience – Electric Ladyland

Tę płytę zawsze chciałem mieć w oryginalnym wydaniu. Jest piękne, seksistowskie, ale uważam, że w tym wypadku poprawność polityczna to zło. Tak powinny być wydawane płyty, tak powinna wyglądać szata graficzna: zaskakująca, z pomysłem. Późniejsze wydanie jest słabe, jeśli chodzi o okładkę. To na swój sposób też, bo jest seksistowskie. Jedna z pań powiedziała, że miały wyglądać seksownie, a na zdjęciu prezentują się jak zgraja tanich prostytutek. Sama muzyka jest boska. Jimi Hendrix, Bob Dylan i Miles Davis to trójka najważniejszych dla mnie muzyków.

Ewa Braun - Esion - okładka

Ewa Braun - Esion

W sumie nie wiem, którą płytę wybrać: tę czy ”Love Peace Noise”. Mam ją na kasecie i CD, a kiedy dowiedziałem się, że wyszła na winylu, byłem przeszczęśliwy. To jest muzyka, którą absolutnie uwielbiam i jest to dla mnie jedna z najważniejszych płyt, nie tylko polskich. Po latach poznałem muzyków - mają też inne projekty, ale niestety nie udało się im już nigdy stworzyć czegoś tak pięknego, poetyckiego. Te kawałki to soundtrack mojego życia: mojej byłej dziewczyny, naszych podróży autostopem po Europie, spotkań, wypalonych papierosów i wypitego ginu.

Armia - Legenda  - okładka

Armia - Legenda

Początek lat 90. to  czas, w którym wyszło bardzo dużo dobrych płyt: „Nevermind” Nirvany, „Blood Sugar Sex Magik” Red Hot Chili Peppers, „Ten” Pearl Jam, dwie płyty Guns N' Roses, Metallica… Ale w Polsce wydarzyło się coś dużo bardziej ważnego i wyszło coś lepszego, niż te wszystkie albumy: „Legenda”. Mam chyba 8 różnych wydań tej płyty na winylach, CD, kasecie. Muzyka brzmi symfonicznie, nie ma nic wspólnego z tym, co działo się na świecie. Nie chcę mówić górnolotnie, ale na tym albumie jest Bóg, Duch Święty… Cokolwiek, co można nazwać kwestią duchową, jest zaklęte na tej właśnie płycie. Wracam do niej często, nic się nie zestarzała. To powinien być wielki, znany na świecie zespół. Chyba w końcu wytatuuję sobie na ręce Don Kichota.

Bob Dylan - Time Out of Mind  - okładka

Bob Dylan - Time Out of Mind

Oczywiście trudno wybrać jedną płytę Dylana. Uwielbiam ten album od początku do końca. Mamy tutaj człowieka, który był bliski śmierci, po wielu upadkach; kawałki „Love Sick” czy „Not Dark Yet” to po prostu czysta poezja. Cudo. Nie mam słów. Ian Brown z zespołu The Stone Roses zapytany o płyty, które zabrałby ze sobą na bezludną wyspę, powiedział, że jakiekolwiek Boba Marley’a. Ja tak mam z Dylanem. Właściwie dla mnie cała muzyka poza nim mogłaby nie istnieć – jest tam tyle literatury, tyle dźwięków... Kiedyś zresztą miałem taki okres, że nie słuchałem niczego innego poza Dylanem. Odrzucałem wszystko.

foto: Jacek Nizinkiewicz

Jedyny polski portal o płytach winylowych. W sieci już od ponad 10 lat (wcześniej Psychosonda)

Dane kontaktowe

Redakcja Portalu Winylowego
(biuro e-words)
al. Armii Krajowej 220/P03
43-316 Bielsko-Biała

© 2024 Portal Winylowy. All rights reserved.