Marcin Kreczmer: Dzień dobry Panie Macieju. Dziękuję, że zgodził się Pan porozmawiać. Wiedząc, że jako krytyk muzyczny, jest Pan mocno osadzony w jazzie, skontaktowałem się z Panem, żeby opowiedział Pan o swojej kolekcji winyli. Jazz bardzo mocno kojarzy się z czarnym krążkiem. Okazało się jednak, że pański stosunek do płyt winylowych i związanej z nimi kultury jest bardzo sceptyczny.
Maciej Karłowski: To prawda, jestem sceptyczny. Sądzę, że adekwatnym wyrazem tego stosunku jest rozmiar mojej kolekcji winylowej. Znajdują się w nim dwa albumy: Steve Lacy "Eronel" oraz pierwsze wydanie Pierre Boulez "Le Marteau Sans Maitre / Livre Pour Cordes". Pierwsza to płyta jazzowa, zawierająca muzykę dwóch legendarnych, choć u nas akurat chyba niespecjalnie obecnych w mediach twórców: Theloniousa Monka granego przez Steve’a Lacy’ego. Druga z jazzem nie ma nic wspólnego. Gdyby chciał Pan zapytać, dlaczego akurat te płyty ostały się z nienajmniejszej kiedyś kolekcji, to powiem, że z powodów osobistych. Lacy ponieważ jest moim ulubionym saksofonistą sopranowym, a Boulez ponieważ była to pierwsza płyta z muzyką współczesną, jaką sobie kupiłem.
A teraz już mogę sprostować: wcale nie jestem sceptyczny wobec kultury winylowej. Mój sceptycyzm dotyczy raczej wielkomiejskiego trendu snobowania się na „winylowca”, który, im bardziej otoczony jest winylami, tym bardziej jest „cool”.
Zgodzę się z panem, że ten aspekt "pasji" winylowej jest niesmaczny. Ale widzę, że częściej dla pasjonatów winyli przywiązanie do czarnej płyty wiąże się z celebrowaniem muzyki. Obecnie, w erze streamingu, muzyka stała się czymś ogólnie dostępnym. W zasięgu ręki mamy dosłownie wszystko, co kiedykolwiek zostało nagrane. Ale z tą szeroką dostępnością wiąże się pewien przesyt, jak również trywializacja muzyki. Często słuchamy w pośpiechu, niedbale, po kilku sekundach klikamy “next”... Miłośnicy winyla mają inne podejście. Trzymanie w ręce okładki, nastawianie igły, wcześniej tę płytę trzeba zdobyć, często za niemałe pieniądze... Nie brakuje Panu tego elementu w słuchaniu muzyki?
Przyznam szczerze, że w ogóle nie brakuje. Powiedział Pan celebrowanie muzyki? Sądzę, że muzykę warto celebrować, starannie doświadczając jej na żywo. W przypadku winyli to raczej celebracja własnej wyjątkowości, którą cudownie podkreśla duża koperta, bardzo często picture disc, gruba tektura, płyta wirująca na talerzu gramofonu i poczucie, że oto wracamy do dobrych analogowych czasów, kiedy wszystko było mniej masowe, a w Polsce było wręcz mrocznym obiektem pożądania.
Ale co w tym złego? W podziwianiu okładki, wirowaniu płyty na gramofonie, nostalgii za dawnymi czasami?
W cieszeniu się okładką płyty winylowej, która bez wątpienia jest o wiele bardziej okazała od okładki CD, nie ma absolutnie niczego złego. Podobnie jak w widoku wirującej płyty. Odnoszę jednak coraz częściej wrażenie, że ma to niewiele wspólnego z cieszeniem się muzyką. Są to według mnie tylko rekwizyty, które mają uatrakcyjnić muzykę, która sama w sobie jest przecież atrakcją. Winyl, CD czy kaseta to tylko zwyczajne nośniki. Natomiast nostalgia za starymi czasami bywa groźna, ponieważ potrafi odciągnąć uwagę od przyszłości. A dla żyjących tu i teraz położenie akcentu na to co będzie jest kluczowe. Można by sparafrazować Steve’a Lacy’ego, który poradził kiedyś młodym muzykom: „Grajcie to, czego nie znacie, to znacznie ciekawsze”.
Rozumiem. A co z opinią, że winyl brzmi lepiej od muzyki słuchanej w formacie mp3 czy w streamingu? Że jest bliższy naturalnemu brzmieniu? Wielu audiofilów w ten sposób broni swojego przywiązania do płyty.
Że brzmi lepiej od skompresowanego pliku to rzecz oczywista, ale streamingowi można poddać pliki nieskompresowane i wtedy już pozycja winylu wcale nie jest taka mocna.
Bliższa naturalnemu brzmieniu? Spędziłem przy gramofonie, odtwarzaczu CD i na salach koncertowych niezliczone godziny i ani winylu, ani kompaktu nie można porównać do tego, co oferuje muzyka na żywo, co dociera z instrumentów bez pośrednictwa nośnika.
Płyta winylowa, bo o tym nośniku zapewne wolałby Pan, żebyśmy rozmawiali, ma swoje ograniczenia, wynikające z technologii produkcji i oferuje nam tak naprawdę zniekształcenie, które nasze ludzkie ucho lubi. Zawiera jednak tylko cześć informacji, jaka została zarejestrowana podczas sesji studyjnej czy koncertowej.
Zaryzykuję stwierdzenie, że audiofilia to rodzaj szczególnej i dość niebezpiecznej choroby. Oczywiście niebezpiecznej dla muzyki.
Mocne stwierdzenie. Jeśli chodzi o zniekształcenie muzyki słuchanej z winyla, rozmawiałem kiedyś ze Staszkiem Sojką. Ma bardzo podobne zdanie, jak Pan. Powiedział, że przywiązanie do winyla jest tak naprawdę przywiązaniem do pewnego określonego typu zniekształceń. Niedawno ktoś inny powiedział mi dokładnie tę samą rzecz: że człowiek naturalnie chce obcować z czymś niedoskonałym, wbrew tym wszystkim technicznym udoskonaleniom. Ale znowu pojawia się pytanie: co w tym złego?
I znowu odpowiem, że nic. Złe, mylące i dezorientujące ludzi jest krzewienie myśli o wyższości winylu nad kompaktem. To zwyczajna bzdura prowadząca w takie samo miejsce jak dyskusja nad wyższością urządzeń lampowych nad tranzystorowymi albo świętami Bożego Narodzenia na Wielkanocnymi. Prowadzi to do uogólnień, które potem w ustach ludzi, którzy nie zastanawiali się nad dziedziną dłużej niż minutę, urasta do jakiejś obiegowej i niepodważalnej prawdy objawionej.
Jakość muzyki jest tylko jednym z elementów obcowania z płytą. Wspominaliśmy już o okładce: temu miłemu uczuciu oglądania ilustracji. Dotyk płyty, poczucie celebracji, kiedy kładziemy ją na talerz i nastawiamy igłę... Nie każdy fan winyla to fanatyk. Mam wrażenie, że bardzo intensywnie i moim zdaniem błędnie próbuje Pan przedstawić miłośników winyla jako sztywnych ortodoksów. Wydaje się to niesprawiedliwe.
Na szczęście żyjemy jeszcze w świecie, w którym możemy spokojnie i bezpiecznie pielęgnować niemal każde skłonności. Ja tylko sprzeciwiam się opowiadaniu i utrwalaniu na fali własnych fascynacji poglądów nie mających wiele wspólnego z rzeczywistością. O fanatyzm nie bez powodów i nie bez dowodów podejrzewam jedynie audiofilów. Dodam też, że o ile wolno to na luzie robić miłośnikom winyli, o tyle nie jest dobrze, gdy pozwalają sobie na to dziennikarze, którzy mocno przykładają się do utrwalani bzdur o wyższości czarnej płyty nad srebrną.
Zaczynam pojmować skąd aż tak mocna opinia na te tematy. Rozumiem, że są dziennikarze muzyczni, którzy bezkompromisowo i bezapelacyjnie forsują ideę wyższości winyla nad innymi nośnikami.
Są dziennikarze, którzy powtarzają głupoty. Cholera wie, skąd je biorą. Głoszą je bez opamiętania, tak jakby nie dotyczyła ich żadna odpowiedzialność za słowa.
Odnosi się to i do dziedziny techniki winylowej, ogólnej kultury czarnej płyty, a też i samej muzyki. Kiedyś w jednym z poczytnych dzienników pewien autor napisał artykuł o Herbie Hancocku i na jakieś 4500 znaków tekstu udało mu się zamieścić sześć fałszywych informacji, a przynajmniej tyle naliczyłem. Potem z tym poczytnym dziennikiem przyszedł do sklepu płytowego człowiek i deklamował przeczytane tam bzdury jak własny pogląd, lżąc sprzedawcę, gdy ten próbował je sprostować.
To właśnie ma pan na myśli, mówiąc o braku odpowiedzialności dziennikarzy? Brak rzetelności i pewna swoboda w podejściu do prawdy?
W dziedzinie muzycznej o tę prawdę jest dość trudno, oczywiście o ile nie chodzi o faktografię. Każdy może mieć swoją wersję rzeczywistości i chyba nie ma w tym nic złego. Ostatecznie odbiór muzyki i sposób słyszenia to bardzo subiektywne przestrzenie, zależne od wielu czynników. Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć, że jest to subiektywna opinia. Tymczasem mało kto to robi. Czasami myślę sobie, że zarówno dziennikarze muzyczni, jak i dziennikarze z dziedziny audio, mają aspiracje wskazywać ludziom, co jest dobre, a co złe. Brzmią trochę jak kaznodzieje.
Może tak być, ale patrząc na to z punktu widzenia odbiorcy muzyki, to w świecie, gdzie autorytety się dewaluują, chyba niewielu podchodzi do nich bezkrytycznie. Ale wróćmy do winyli. Nawet jeśli ludzie uważają (i być może błędnie), że winyl brzmi lepiej, to jaki ma to negatywny wpływ na muzykę? Pytam w związku z Pana stwierdzeniem: „Zaryzykuję stwierdzenie, że audiofilia to rodzaj szczególnej i dość niebezpiecznej choroby. Oczywiście niebezpiecznej dla muzyki”.
Obawiam się, że dla większości audiofilów muzyka jest przykrym, ale koniecznym dodatkiem do ukochanej dziedziny sprzętowej. Pamiętam wieloletnie doświadczenia z wystaw typu Audio Show z Polski i z zagranicy, kiedy to całe zastępy audiofilów chodziły od pokoju odsłuchowego do pokoju i rozprawiały o jakości dźwięku, a w rękach dzierżyli często tak niezmiernie niemiarodajną płytę, że aż zażenowanie ogarniało. Sądzę, że audiofilia jako jednostka chorobowa marginalizuje muzykę i sprowadza ją do funkcji dodatku do igieł, typów ramion, rodzajów napędu, metod izolacji od podłoża itd.
Rozumiem Pana. Muzyka zostaje sprowadzona do technicznych parametrów, znika jej przekaz, nastrój, metafizyka...
Gorzej! Muzyka sprowadzona zostaje do koniecznego, ale jednak tylko dodatku do tej całej sprzętologii. Zupełnie jakby fakt, że album jest tłoczony na nieszlifowanym stuosiemdziesięciogramowym winylu przydawał jakości marnej muzyce. A tymczasem mam wewnętrzne przekonanie, że żaden nośnik nie odbierze albumowi "Love Supreme" wspaniałości, ani żaden, nawet najbardziej winylowy nośnik, nie spowoduje, że davisowskie „Tutu” stanie się albumem dobrym.
Panie Macieju, tak abstrahując: jest jeszcze aspekt społeczny - audiofile spod znaku winyla tworzą pewną wspólnotę. Udzielają się w grupach na Facebooku, dyskutują, wymieniają opiniami, spotykają. Widać to wyraźnie w UK, w Niemczech, w Holandii, ale i w Polsce ta społeczność jest coraz bardziej aktywna i dynamiczna. Czy w świecie, w którym społeczeństwo jest coraz bardziej rozbite na atomowe jednostki, “samotne wyspy”, taka społeczność oparta na niewinnym przywiązaniu i sentymencie do płyty winylowej nie jest czymś pozytywnym? Pomijając tutaj już aspekt muzyczny.
Zapewne ma pan rację. Przyznaję, że nie śledzę społeczności winylowej zbyt pieczołowicie, więc to co napiszę trzeba koniecznie podzielić na cztery, ale byłbym spokojniejszy, gdyby łączyli się nie wokół sentymentu czy aparatury, ale wokół istoty czyli muzyki. Ostatecznie bez niej całe to zajście winylowe nie miałby żadnego sensu.
Myślę, że tak jest. Kiedy rozmawiam z miłośnikami winyli, dziewięćdziesiąt procent rozmowy jest o muzyce, nie o sprzęcie.
Zatem można spać spokojnie. Choć prywatnie uważam, że dla muzyki, która rodzi się z ciszy i w ciszy niknie, a także jest najbardziej niematerialną dziedziną sztuki, najbardziej adekwatnym „nośnikiem” jest bezpostaciowy plik. Wówczas słuchacz zostaje z muzyką w czystym kontakcie. Udana okładka czy oszałamiająca poligrafia albo ekstremalnie pieczołowicie wytłoczona płyta nie wspomaga wrażeń.