O muzycznych perłach lat 60. i 70., zaskakujących archiwaliach, wyższości winyli nad płytami CD oraz przyszłości winylowego rynku rozmawiamy z Piotrem Metzem przy okazji Audio Video Show.
Jakub Krzyżański, Marcin Mieszczak: Na jednym ze spotkań z uczestnikami tegorocznego Audio Video Show opowiadał Pan o ikonicznych polskich albumach z przełomu lat 60. i 70., także w kontekście nowych technologii poprawy jakości ich dźwięku. Słuchaliśmy m.in. „Modlitwy” Breakout czy „Jednego serca” Czesława Niemena. Chcielibyśmy zapytać o płyty z tamtego okresu, które muzycznie są świetne, ale zdecydowanie należałoby je poprawić pod kątem brzmieniowym?
Piotr Metz: Generalnie uważam, że należałoby poprawić większość tych płyt. To nawet nie zawsze jest kwestia wczesnej technologii nagrania, ale także samego tłoczenia winyli. Jaskrawym przykładem płyty z tamtej epoki wymagającej poprawy jest album Ewy Demarczyk. Wspomina też o tym Zygmunt Konieczny i wielu innych specjalistów. Artystka zostawiła po sobie jedną ikoniczną płytę, która jest źle zrealizowana i nie jesteśmy w stanie z tym nic zrobić. To jest dość dramatyczna historia. Takich przykładów jest zresztą więcej.
Płyty były nagrywane nierzadko przez niewłaściwych ludzi. Z tego, co wiem, w naszych wytwórniach (w zasadzie wytwórnia była jedna, podzielona na różne labele) panowała biurokracja i – jakby to powiedzieć – pewna hierarchia. Nie dobierano odpowiednich osób do produkcji konkretnych płyt, raczej robili to ludzie przyzwyczajeni do muzyki klasycznej czy rozrywkowej. Nie bardzo dawali się przekonać, że coś się zmieniło, są nowe czasy, pojawił się rock. Rodził się wobec tego pewien konflikt… Artysta próbował przekonać realizatora do swojej wizji, a ten nie chciał nagrywać takiego rockmana. Zamiast przestawić swoje myślenie i pomóc artyście, bardzo często szedł z nim na noże.
Płyty były nagrywane nierzadko przez niewłaściwych ludzi. Z tego, co wiem, w naszych wytwórniach (w zasadzie wytwórnia była jedna, podzielona na różne labele) panowała biurokracja i – jakby to powiedzieć – pewna hierarchia. Nie dobierano odpowiednich osób do produkcji konkretnych płyt, raczej robili to ludzie przyzwyczajeni do muzyki klasycznej czy rozrywkowej. Nie bardzo dawali się przekonać, że coś się zmieniło, są nowe czasy, pojawił się rock. Rodził się wobec tego pewien konflikt… Artysta próbował przekonać realizatora do swojej wizji, a ten nie chciał nagrywać takiego rockmana. Zamiast przestawić swoje myślenie i pomóc artyście, bardzo często szedł z nim na noże.
A czy są przykłady dobrze zrealizowanych albumów?
Bardzo dobrze zrealizowana jest płyta Dżambli, nieźle zrealizowane jest „Mrowisko” Klanu. Myślę, że to wynikało z dużej wiedzy samych muzyków. Płyta Dżambli to jest w ogóle ewenement, z tymi młodymi bigbitowcami z Krakowa zagrała cała ówczesna czołówka jazzmanów.
Wspominał Pan na spotkaniu, że przełom lat 60. i 70. uważa za najważniejszy okres w polskiej muzyce…
To, co wtedy się wydarzyło, jest oszałamiające. To była często muzyka dość bliska tej światowej, ale wciąż bardzo „nasza” i oryginalna, by podać chociażby przykład Czesława Niemena. Przy innej sytuacji kulturowo-geograficzno-politycznej ze zderzenia artysty z machiną amerykańskiego CBS mogła wyjść nieprawdopodobna historia. Ale może właśnie ta sytuacja powodowała, że u nas powstawały tak wyjątkowe i oryginalne rzeczy. Także wspomniane już „Mrowisko” Klanu do dziś robi ogromne wrażenie. Samo widowisko pokazano zaledwie kilka razy, chociaż jego losy mogły się potoczyć zupełnie inaczej.
Kolejną kapitalną płytą z tamtego okresu jest „Od wschodu do zachodu słońca” Skaldów. Czeski Supraphon - i w ogóle cały czeski przemysł muzyczny – był w stosunku do nas trochę do przodu. Od razu łyknął ten album, wydając go w swoim klubie płytowym. To wymierna ocena, niezaburzona żadnymi naszymi lokalnymi sympatiami. Także „Korowód” Marka Grechuty został wydany przez Supraphon.
W 1971 roku Grand Prix w Opolu oraz nagrodę Ministra Kultury i Sztuki otrzymał właśnie „Korowód” - w wersji live prawie 13 minut kompletnego jazzrockowego odjazdu i tarzania się Pawluśkiewicza po scenie. Wraz z bisem było to puszczone w telewizji w najlepszym czasie. Kiedy zestawimy tę przykładową sytuację z tym, co jest dzisiaj, to tamte złe PRL-owskie czasy nabierają trochę innego wymiaru.
Za najważniejszą polską płytę z muzyką popularną uważam album Andrzeja Kurylewicza, Wandy Warskiej i Czesława Niemena „Muzyka teatralna i telewizyjna”. Także dlatego - i dobrze, że pan Czesław tego nie słyszy - że on tam po prostu robił to, co potrafił najlepiej, czyli śpiewał.
Pojawiła się też awangarda w postaci zespołu Romuald i Roman. Nawet Maryla Rodowicz nagrywała świetne płyty, w końcu pisali dla niej najlepsi. To wszystko działo się w ciągu zaledwie kilku lat i był to okres zupełnie nie do powtórzenia.
Kolejną kapitalną płytą z tamtego okresu jest „Od wschodu do zachodu słońca” Skaldów. Czeski Supraphon - i w ogóle cały czeski przemysł muzyczny – był w stosunku do nas trochę do przodu. Od razu łyknął ten album, wydając go w swoim klubie płytowym. To wymierna ocena, niezaburzona żadnymi naszymi lokalnymi sympatiami. Także „Korowód” Marka Grechuty został wydany przez Supraphon.
W 1971 roku Grand Prix w Opolu oraz nagrodę Ministra Kultury i Sztuki otrzymał właśnie „Korowód” - w wersji live prawie 13 minut kompletnego jazzrockowego odjazdu i tarzania się Pawluśkiewicza po scenie. Wraz z bisem było to puszczone w telewizji w najlepszym czasie. Kiedy zestawimy tę przykładową sytuację z tym, co jest dzisiaj, to tamte złe PRL-owskie czasy nabierają trochę innego wymiaru.
Za najważniejszą polską płytę z muzyką popularną uważam album Andrzeja Kurylewicza, Wandy Warskiej i Czesława Niemena „Muzyka teatralna i telewizyjna”. Także dlatego - i dobrze, że pan Czesław tego nie słyszy - że on tam po prostu robił to, co potrafił najlepiej, czyli śpiewał.
Pojawiła się też awangarda w postaci zespołu Romuald i Roman. Nawet Maryla Rodowicz nagrywała świetne płyty, w końcu pisali dla niej najlepsi. To wszystko działo się w ciągu zaledwie kilku lat i był to okres zupełnie nie do powtórzenia.
Pozostańmy jeszcze na moment w tym fascynującym okresie przełomu lat 60. i 70. Czy znane są Panu jakieś szczególnie cenne artystycznie, archiwalne nagrania, które nie ujrzały światła dziennego, a powinny?
Przez to, że jestem związany z Polskim Radiem, dość często buszuję po jego archiwum. W zeszłym roku wydaliśmy współczesny koncert z muzyką Dżambli, a na drugiej płycie umieściliśmy archiwalne nagrania radiowe zespołu. Żałuję, że do dyspozycji mieliśmy tylko jedną płytę, na której nie sposób było umieścić wszystkiego. Są tam m.in. występy z Jazz Jamboree, sesje radiowe i cała płyta „Wołanie o słońce nad światem”, zagrana alternatywnie z bardzo ciekawymi wersjami utworów.
Przerobiłem też wszystkie nagrania Tomasza Stańki, które są w archiwach Polskiego Radia, czyli dwieście kilkadziesiąt pozycji. Jest tam absolutna perełka: sesja Stańki z Janem Hammerem z 1967 roku, nagrana w studiu M-1 (dzisiejsze studio im. Agnieszki Osieckiej). Nie chcę nawet myśleć, ile w archiwach jest materiałów nieopisanych lub źle opisanych.
Przerobiłem też wszystkie nagrania Tomasza Stańki, które są w archiwach Polskiego Radia, czyli dwieście kilkadziesiąt pozycji. Jest tam absolutna perełka: sesja Stańki z Janem Hammerem z 1967 roku, nagrana w studiu M-1 (dzisiejsze studio im. Agnieszki Osieckiej). Nie chcę nawet myśleć, ile w archiwach jest materiałów nieopisanych lub źle opisanych.
Myśli Pan, że to wszystko ma szansę kiedyś się ukazać?
Na razie cieszę się, że wszystko to w ogóle jest spisywane i digitalizowane. Ciężko powiedzieć, w jakiej formie to może ujrzeć światło dzienne. Nie wchodząc w szczegóły – z wydawaniem płyt jest problem. Najważniejsze jednak jest to, aby ten dorobek zachować. Tak sobie myślę - nie mnie o tym decydować - że Polskie Radio powinno kiedyś udostępnić te wszystkie nagrania na serwerze i potraktować jako dorobek narodowy.
Z kolei w Bibliotece Narodowej znajduje się bardzo dużo archiwalnych nagrań Krzysztofa Komedy, gromadzonych przez jednego z pracowników – człowieka będącego „komedzistą wszech czasów”.
Wszystko to jest jednak trochę historią pasjonatów, nieuporządkowaną i nieogarniętą. Nad tym dorobkiem powinien pracować sztab fachowców, którzy oczyszczaliby te materiały, poprawiali dźwięk i przenosili na bezpieczne nośniki.
Jest taka legenda, że w radiu jest taki pan i jeśli nie można czegoś znaleźć, to trzeba się do niego udać. On wszystko wie. Tylko że gdy on kiedyś umrze, to już nikt nie będzie wiedział.
Z kolei w Bibliotece Narodowej znajduje się bardzo dużo archiwalnych nagrań Krzysztofa Komedy, gromadzonych przez jednego z pracowników – człowieka będącego „komedzistą wszech czasów”.
Wszystko to jest jednak trochę historią pasjonatów, nieuporządkowaną i nieogarniętą. Nad tym dorobkiem powinien pracować sztab fachowców, którzy oczyszczaliby te materiały, poprawiali dźwięk i przenosili na bezpieczne nośniki.
Jest taka legenda, że w radiu jest taki pan i jeśli nie można czegoś znaleźć, to trzeba się do niego udać. On wszystko wie. Tylko że gdy on kiedyś umrze, to już nikt nie będzie wiedział.
Jakie polskie płyty poleciłby Pan koledze z zagranicy, zainteresowanemu naszą muzyką, ale jednocześnie jej kompletnie nieznającemu?
Paradoksalnie nie wiem, czy poleciłbym album Kurylewicza, Warskiej i Niemena. To jest płyta tak polska, osadzona w kontekście poezji, że pomimo świetnego poziomu muzycznego, mogłaby się okazać za trudna. Na pewno poleciłbym podwójną płytę „Niemen”, nagraną z SBB. W nurcie stricte rockowym to chyba najwybitniejsza płyta, jaka kiedykolwiek u nas powstała. Jeśli chodzi o Grechutę, to zdecydowałbym się na „Korowód”. Przy wszystkich wadach płyty Ewy Demarczyk warto podkreślić, że była ona zjawiskiem światowym. Do tej piątki dołożyłbym „Mrowisko” Klanu i „Wołanie o słońce nad światem” Dżambli. Wymienione pozycje wykraczają poza nasz rynek w takim sensie, że na świecie byłyby docenione ze względu na poziom wykonawczy.
Właśnie miała miejsce premiera płyty „Revolver” The Beatles w nowym miksie - w wersji deluxe, pięknie wydanej i z wieloma dodatkami. Na rynku winylowym pojawia się mnóstwo reedycji doskonale znanych albumów. Czy to w jakiś sposób nie zaburza równowagi i nie blokuje publikacji młodych artystów?
Rynek winylowy jest przede wszystkim rynkiem kolekcjonerskim. Wiem to bezpośrednio z wytwórni: wydanie albumu w wersji deluxe kosztującego 2000 zł, który na całym świecie ma określoną i wierną publiczność, jest dla nich lepszym dealem niż wydanie płyty kompaktowej.
Z drugiej strony – wiem to m.in. dzięki przykładowi The Beatles - wydawnictwa deluxe zostały wymuszone przez rynek piracki. Jako zagorzały kolekcjoner mam kilkaset bootlegów Beatlesów. Niektóre do tej pory są nawet lepsze niż wydania oficjalne, np. nagrania z BBC. Wytwórnie musiały w to wejść, bo ktoś się w końcu zorientował, że przecież tracą ogromne pieniądze.
Moim zdaniem tego typu wydawnictwa raczej napędzają rynek winylowy. To jakby wisienka na torcie dla wiernych fanów - tym bardziej, że wytwórnie robią to coraz lepiej. Projektant okładki, który dostał nagrodę Grammy za „Revolver”, wspomina, że pierwszy raz w historii na jego dziele graficznym nie ma napisu Capitol czy Hörzu. W przypadku boksu jest właśnie czysty projekt. Na pewno lepiej, że historyczne płyty wydaje się w wersji deluxe, niż w postaci kolorowego winylu z naklejką i koszulką. Wtedy to jest gadżeciarstwo.
Z drugiej strony – wiem to m.in. dzięki przykładowi The Beatles - wydawnictwa deluxe zostały wymuszone przez rynek piracki. Jako zagorzały kolekcjoner mam kilkaset bootlegów Beatlesów. Niektóre do tej pory są nawet lepsze niż wydania oficjalne, np. nagrania z BBC. Wytwórnie musiały w to wejść, bo ktoś się w końcu zorientował, że przecież tracą ogromne pieniądze.
Moim zdaniem tego typu wydawnictwa raczej napędzają rynek winylowy. To jakby wisienka na torcie dla wiernych fanów - tym bardziej, że wytwórnie robią to coraz lepiej. Projektant okładki, który dostał nagrodę Grammy za „Revolver”, wspomina, że pierwszy raz w historii na jego dziele graficznym nie ma napisu Capitol czy Hörzu. W przypadku boksu jest właśnie czysty projekt. Na pewno lepiej, że historyczne płyty wydaje się w wersji deluxe, niż w postaci kolorowego winylu z naklejką i koszulką. Wtedy to jest gadżeciarstwo.
Często pytamy naszych rozmówców o przyszłość rynku winylowego. Rozmawiamy w szczególnych okolicznościach - na targach Audio Video Show - i patrząc na wszystko, co nas otacza, chyba trzeba stwierdzić, że branża ma się doskonale?
Po pierwsze – można powiedzieć z pełną odpowiedzialnością, że winyl przeżyje kompakt. Płyta kompaktowa jest jednym z najmniej udanych pomysłów w historii współczesnej cywilizacji (śmiech). To nieszczęsne pudełko, które nie zawsze dało się otworzyć i które się łamało… Z kolei zmniejszenie okładki do wielkości znaczka pocztowego jest zaprzeczeniem jej idei.
Winyl jako nośnik - być może trochę przypadkiem - idealnie wpisał się w pewną „ergonomię człowieka”. Dwadzieścia minut muzyki to jest akurat tzw. attention span - idealna długość, by uważnie posłuchać muzyki. I właśnie to medium trafiło w lata 60., kiedy artyści rockowi zaczęli tworzyć całe albumy. Gdyby powiedzieć teraz twórcom albumów koncepcyjnych, że ich dzieła były ograniczone nośnikiem i przez to sami stali się niewolnikami technologii, to mogliby się obrazić (śmiech). Teraz to dla nas największa klasyka. Ale tak naprawdę to był bardzo udany mariaż. Koncepcja albumu winylowego zakładała dwie strony, więc dla każdej z nich trzeba było robić początek i koniec. W związku z tym o całym dziele myślano inaczej. Potem, gdy powstał kompakt i zaczęto wydłużać albumy nawet do 70 minut, wszystko się posypało.
Winyl jest więc wyjątkowo udanym nośnikiem. Dochodzi do tego jeszcze jeden aspekt: nie bardzo da się słuchać winyli, esemesując czy przeglądając internet. Płyta wymusza pewną atencję, do tego mamy piękną okładkę. Teraz dla każdego artysty wydanie winyla jest punktem honoru. Winyl to status i symbol.
Winyl jako nośnik - być może trochę przypadkiem - idealnie wpisał się w pewną „ergonomię człowieka”. Dwadzieścia minut muzyki to jest akurat tzw. attention span - idealna długość, by uważnie posłuchać muzyki. I właśnie to medium trafiło w lata 60., kiedy artyści rockowi zaczęli tworzyć całe albumy. Gdyby powiedzieć teraz twórcom albumów koncepcyjnych, że ich dzieła były ograniczone nośnikiem i przez to sami stali się niewolnikami technologii, to mogliby się obrazić (śmiech). Teraz to dla nas największa klasyka. Ale tak naprawdę to był bardzo udany mariaż. Koncepcja albumu winylowego zakładała dwie strony, więc dla każdej z nich trzeba było robić początek i koniec. W związku z tym o całym dziele myślano inaczej. Potem, gdy powstał kompakt i zaczęto wydłużać albumy nawet do 70 minut, wszystko się posypało.
Winyl jest więc wyjątkowo udanym nośnikiem. Dochodzi do tego jeszcze jeden aspekt: nie bardzo da się słuchać winyli, esemesując czy przeglądając internet. Płyta wymusza pewną atencję, do tego mamy piękną okładkę. Teraz dla każdego artysty wydanie winyla jest punktem honoru. Winyl to status i symbol.
Dziękujemy za rozmowę.