Marcin Kreczmer: Czy twoje zainteresowanie słuchaniem muzyki z winyli to coś nowego? Jesteś z takiego rocznika, że w okresie twojej młodości winyle odchodziły już do lamusa.
Michał Wiśniewski: Wróciłem do słuchania winyli po wielu, wielu latach. Pierwszego winyla kupiłem w ’86 roku. Dopiero wtedy było mnie na to stać. Nie była to jednak moja pierwsza styczność z czarnym krążkiem. U mojej cioci, która dzisiaj kończy 95 lat, słuchałem mojej pierwszej płyty. Miałem wtedy 14 lat. Była to „Czy pani mieszka sama” (śmiech). To taka ciekawostka. Następny kontakt z płytą miałem dzięki koledze, z którym mieszkałem w internacie. Ja byłem fanem musicali, a on był wielkim miłośnikiem metalu. Miał zacną kolekcję płyt z trupimi czaszkami. Więc pierwszą płytą, jaką trzymałem w ręce, był album Helloween. Nie pamiętam dokładnie okładki, ale kojarzę śmierć, ciemność, cmentarz. Coś w tym stylu.
W czasach kiedy winyle były ciągle popularne, nigdy nie było mnie stać na dobry gramofon. Miałem kilka płyt, ale nie miałem na czym ich słuchać. Kupiłem je, ponieważ robiły duże wrażenie, w przeciwieństwie do płyt CD i kaset.
Myślę, że ten dzisiejszy powrót do winyla nie wynika z jakości. Winyl to po prostu winyl. Zauważ, że ludzie często pytają: „Jakich płyt słuchasz”, a nie „Jakiej muzyki słuchasz”.
Skąd twoim zdaniem wzięło się to odrodzenie winyla, jakiego jesteśmy teraz świadkami?
Z sentymentu. Mamy sentyment do historii. Przez lata nie wywieszaliśmy biało-czerwonej flagi, a teraz chodzimy w patriotycznych szalikach i dajemy biało-czerwony kolor na lusterka w samochodzie. Chyba zapoczątkowała to małyszomania. Wiem, że schodzę trochę na inny temat...
Winyl powrócił z przytupem. Może dlatego, że fizyczne nośniki, które królowały przez lata, zaczęły wymierać. Najpierw kasety, później płyty CD. Ci, którzy nie przywiązują wagi do nośnika, a tylko chcą posłuchać sobie muzyki, nie potrzebują płyty winylowej. Ja kupuję bardzo dużo. Czasami hurtem. Mamy w pracy taką świecką tradycję. U nas w biurze stoi gramofon. Zauważ taką oczywistą rzecz: płytę winylową trzeba zmienić. Zawsze któryś z nas wstaje i zmienia stronę. Tak słuchamy muzyki. Może to brzmi dziwnie, ale moim zdaniem tak nie jest. Mimo że całą tę muzykę mamy w sieci za darmo, to chce nam się podnieść tyłek, włączyć gramofon, położyć na talerzu płytę. Więc teraz kultywujemy w pracy słuchanie czarnych płyt. A drugą tradycję wprowadziłem w domu. Codziennie z narzeczoną puszczamy sobie wieczorem jakiegoś winyla. Nie całą stronę. Po prostu jedną piosenkę.
Jak liczna jest twoja kolekcja?
Około 7 000.
Masz jakiś gatunek, w którym najchętniej kupujesz winyle?
Mam dużo serii. Głównie kupuję soundtracki. No i oczywiście we wszystkich dostępnych formach musicale i operę. Ciężko jest mi sobie wyobrazić, żeby opery nie słuchać z winyla. Ostatnio w Winylowej zaraziłem się myślą, żeby kupić sobie patefon. Mam ze 150 szelaków, ale jak do tej pory nie wyszukiwałem „kruczków”, więc są trochę z przypadku.
Masz jakieś płyty w kolekcji, które uważasz za najważniejsze?
Ciężko byłoby mi wybrać. Pewnie Maanam Live. Jeszcze takie dwie płyty, jedna nowa, a druga jest reedycją. To Frank Sinatra „That’s Life” i Falco „Falco
Nie jestem człowiekiem, który szuka „smaczków”, nie jestem audiofilem. Słucham muzyki dla przyjemności. Ponieważ moja praca to muzyka, to często jest tak, że nie szukam nowych rzeczy, ale wracam do czegoś starszego. To też nie jest regułą. Kiedy ostatnio kupiłem sobie wydanie „A Star Is Born”, to zacząłem to katować. Ale później znów wróciłem do staroci.
Pamiętasz, kiedy zacząłeś kolekcjonować?
Pierwszą kolekcję odziedziczyłem po cioci. To było jakieś osiemdziesiąt płyt. Chór Aleksandrowa, Jan Michotek, Irena Santor, Mieczysław Fogg, Wioletta Willas - wszystko to, co za jej czasów było popularne. Czyli absolutnie nie mój klimat (śmiech). Chociaż z przyjemnością poznałem tę twórczość. Tercet egzotyczny... Osiągnęli sukces, ale nigdy tego nie zrozumiałem. Choć można też tak powiedzieć o „Ich Troje”, że nie każdy rozumie, dlaczego nam się udało.
A co z twoimi planami wydawniczo-winylowymi?
Mam teraz taką sytuację – znaleźliśmy sponsora i chciałem, żebyśmy weszli do Abbey Road Studios, żeby nagrać swojego pierwszego winyla. Myślałem, że muzycy odlecą ze szczęścia, że będą mogli stanąć w studiu numer 1, w studiu numer 3, spędzimy tam cudowne cztery dni i nagramy piękną akustyczną płytę. Na co oni odpowiedzieli: „Przecież możemy to zrobić tutaj”. Stwierdzili, że Abbey Road zaczęło sprzedawać pluginy, które doskonale odwzorowują brzmienie tamtejszego studia, więc wszystko można zrobić cyfrowo. Nagle okazało się, że ja, totalny abnegat muzyczny, byłem jedynym, który chciał tam pojechać, żeby nagrać płytę. Moim marzeniem jest wydanie pierwszego winyla.
foto: Michał Wiśniewski