Winyle kolekcjonuję od dobrych kilku lat i dorobiłem się obecnie około 600 egzemplarzy. 90% to oczywiście metal - głównie to, co mnie albo interesowało, albo cały czas interesuje. Zainteresowanie winylem to zamierzchłe, wczesne lata 80-te, ale wówczas nie było mnie zwyczajnie na nie stać. Nie jestem jakimś maniakiem „pierwszych edycji”, choć jeśli chodzi o bliskie memu sercu tytuły, jak najbardziej staram się właśnie o takie. Czarna płyta to magia, która za niezwykłe doznania dźwiękowo-estetyczne, oczekuje dbania o nośnik i poświęcenia jej uwagi podczas słuchania. Sprzęt do słuchania mam przyzwoity, choć na pewno nie wypasiony. Cały czas ważniejsza jest dla mnie sama muzyka, niż to, na czym jest odtwarzana. Tym bardziej, że heavy metal nie lubi audiofilskich sprzętów. Najlepiej brzmi po prostu…GŁOŚNO !
Black Sabbath - Black Sabbath
To była jedna z pierwszych płyt, jakie usłyszałem, będąc jeszcze w szkole podstawowej. Spotykaliśmy się u kolegi Adama, gdzie przeżywaliśmy dźwięki Black Sabbath, Led Zeppelin, czy Yes… Sabbath od razu najbardziej mi się spodobał. Do tego stopnia, że na parę lat oszalałem na ich punkcie. Do dziś uwielbiam ten album. Brzmi znakomicie - oczywiście z czarnego krążka. Wówczas nie stać mnie było na płyty. Chodziłem słuchać do kolegów lub na giełdy płyt. Z czasem dorobiłem się paru własnych krążków Black Sabbath, które potem wymieniałem na inne. Od tego zespołu i TEJ konkretnej płyty zaczęła się moja życiowa przygoda z metalem. Wiele lat po pierwszym odsłuchaniu „jedynki”, już ze swoim zespołem Vader, zrobiłem cover tytułowego kawałka i wiele razy graliśmy go na scenach świata. Wracamy zresztą do niego co jakiś czas po dziś dzień. W zeszłym roku - przy okazji nagrań w Anglii - odwiedziłem z kolegami kultowe miejsce niedaleko Oxfordu - słynny młyn, gdzie wykonano zdjęcie na okładkę właśnie pierwszej płyty Sabbath. Miałem też przyjemność uczestniczyć w „poświęceniu” ławeczki Black Sabbath w Birmingham (zupełnie przypadkowo załapałem się na zdjęcie tego wydarzenia w lokalnej prasie;) Obecnie w kolekcji posiadam dwa egzemplarze tej kultowej płyty, z czego jeden z autografem.
Judas Priest - Unleashed in the East
Od tego albumu pokochałem Priest! Oczywiście pierwszym utworem był prezentowany w „Przebojach Trójki” „Riding on the Wind” z płyty „Screaming for Vengeance” - ale to TEN album zmienił moje życie ze słuchacza metalu na twórcę. To dzięki wielkiemu plakatowi z sesji do tej koncertówki i KK. Downing’owi zacząłem grać na gitarze. To dzięki temu zespołowi do dziś uwielbiam skóry, ćwieki i Gibsona Flying V. Babcia nie pozwalała przyklejać plakatów na ścianie, ale kiedy wyjeżdżała na kilka dni, przyczepiałem szpilkami do tapety i… marzyłem. Od tamtej pory zagrałem wiele koncertów, także w Japonii, gdzie ta płyta była rejestrowana. Również kilka razy dzieliłem scenę z tym genialnym zespołem. Uwielbiam ich do dziś, a „Unleashed in the East” w szczególności. Dosłownie miesiąc temu zostałem zaproszony na wyjątkowy koncert w Wolverhampton w klubie „K.K’s Steel Mill”, gdzie ten gitarzysta z plakatu, wraz z perkusistą Les Binksem - dokładnie tym samym, który wówczas w Japonii zasiadał za bębnami - zagrali specjalny koncert wypełniony starymi i dawno nie granymi przebojami Judas Priest. A po koncercie mogłem uścisnąć dłoń KK. i - oczywiście - pstryknąć wspólną fotkę. Największym trofeum jest podpisana już teraz przez WSZYSTKICH muzyków grających tamtego pamiętnego wieczoru w Japonii 1979 r. okładka. W kolekcji posiadam trzy wersje tego koncertu. Jedna z nich to japońska edycja o zmienionym tytule „Priest in the East”, zawierająca dodatkową
Slayer - Reign in Blood
Slayer był kolejnym ogniwem na mojej młodzieńczej drodze ku muzyce bardziej i bardziej ekstremalnej. Był wirusem, który na wiele wiele lat zawładnął mną kompletnie. Od pierwszych dźwięków, jakie usłyszałem w Polskim Radio (a jakże!) muzyka „zabójcy” pochłonęła mnie bez reszty. Były to trzy piosenki z debiutanckiego „Show No Mercy”. Próbowałem nagrać to na swoim starym kaseciaku Thompsona… Niestety coś było nie tak i dźwięk nie wchodził na taśmę. Zbyt mocno uderzyłem zdenerwowany pięścią i… tak straciłem kaseciaka;) Natomiast zapamiętałem Slayer’a. Każdy kolejny dźwięk nagrany przez ten zespół był oczekiwany z utęsknieniem. Na 3 kawałki prezentowane z kasety VHS w warszawskich „Hybrydach” pojechaliśmy chyba w 50 osób pociągiem, a na prezentacji ludzie zachowywali się jak na koncercie. Takie to były czasy! Granica została przekroczona, kiedy na przysięgę kolegi do Olsztyna przyjechali kumple z Białegostoku i przywieźli świeżutki, trzeci wtedy już album: „Reign in Blood”. Niestety na płytę musiałem poczekać wiele lat. Kasetę, którą skopiowałem na tamtej przysiędze, zakatowałem dosłownie na śmierć. „Trójka” Slayera zmieniła oblicze muzyki ekstremalnej i jakość brzmienia thrash metalu. Do dziś brzmi znakomicie i należy do pierwszej piątki moich ulubionych płyt metalowych. Ze Slayer’em także po latach dzieliliśmy scenę i w Polsce, i poza Polską, ale TA właśnie płyta ciągle brzmi mi w uszach, kiedy tylko ich widzę. W kolekcji posiadam dwa egzemplarze, z czego jedna z podpisami zespołu.
Motörhead - Ace of Spades
A to była PIERWSZA płyta winylowa, jaką zakupiłem za swoje pieniądze. Pamiętam, że z bratem poszliśmy na giełdę z planem zakupu jakiegoś świetnego krążka. Brat strasznie się uparł na „Back in Black” AC/DC. Ja jednak wcześniej widziałem na stronie jakiegoś numeru (chyba) Musical Express zdjęcie Lemmy’ego „strzelającego” z basu, z rozwianymi włosami i masą pierścieni z trupimi głowami. No i ktoś miał akurat „Ace of Spades”. Przesłuchałem na szybko - pytając, czy wszystkie kawałki są jak te dwa pierwsze. Po odpowiedzi „niestety tak” krzyknąłem uradowany: „BIORĘ!”. Edycja była jugosłowiańska, ciężka, ale też i sporo tańsza. W tamtym czasie grałem już na basie i Motorhead mnie pochłonął. To właśnie dlatego, że na basie grałem jak na gitarze, Zbyszek, z którym wkrótce założyć miałem Vader - poradził mi „przebranżowienie się” na sześć strun. Tak zrobiłem. Lemmy’ego widziałem ze trzy razy na festiwalach, jak samotnie siedział przy stoliku na scenie, ćmiąc fajki. Nigdy nie miałem odwagi, by podejść i zagadać… Choć bardzo tego chciałem. Teraz oczywiście żałuję. Tamtej wersji Jugoton’u już dawno nie mam. W obecnej kolekcji mam za to dwie wersje, z czego jedna z podpisem Eddy’ego Clarka. A jest to prezent od kolegi - Jacka.
Vader - The Ultimate Incantation
To bardzo ważna płyta, ponieważ nagrana przez zespół, który współtworzę i na którą czekać trzeba było prawie 10 lat. Wydana była przez angielską wytwórnię Earache Records, w czasach, kiedy była marzeniem każdego grającego w kapeli thrash, death czy innym stylu ekstremalnym. Cała historia tej płyty to duży rozdział w książce Jarka Szubrychta „Wojna totalna”, która jest historią zespołu Vader (i w dużej części moją własną). Od tego krążka wszystko się zaczęło. Paradoksalnie, kiedy materiał ujrzał światło dzienne pod koniec 1992 roku, na rynek pełną parą wchodziło CD i totalnie zdominowało cały rynek. Przez lata mnóstwo tytułów w ogóle nie było wydawanych na winylu, a sporo tłoczni płytowych zwyczajnie się rozpadło. Swoją kopię LP oddałem koledze, ponieważ nie miałem nawet gramofonu. Po wielu latach, kiedy sam wróciłem do kolekcjonowania czarnych krążków, okazało się, że ten tytuł wcale nie tak łatwo jest zdobyć.
To jeszcze było przed ponowną inwazją płyty winylowej i portalem Discogs. Ostatecznie „The Ultimate Incantation” na winylu, płytę którą dwa razy nagrywałem w 1992 roku (raz w Szwecji i ostatecznie w UK), płytę zespołu, z którym jestem od prawie czterech dekad… sprezentował mi kumpel Adam (nota bene posiadający jedną z największych - o ile nie największą - kolekcję wydawnictw Vadera na świecie, a obecnie szef firmy Winylowo). W kolekcji posiadam jedną i chyba jedyną właściwą wersję debiutu Vadera. Tę z Earache Rec z 1992 roku. Ot taka historia.
foto: Piotr "Peter" Wiwczarek