Lata 60. i 70. XX wieku nie były łatwe dla miłośników muzyki. Państwowe stacje radiowe skutecznie odcinały kraj od zagranicznej twórczości, a inne organy zagłuszały działanie Radia Wolna Europa. Dostęp do muzyki był skuteczne filtrowany – wszystkie zagraniczne płyty przed wydaniem ich w ramach licencji w Polsce musiały przejść przez sito cenzury. Podobnie było z oficjalnym eksportem płyt wydanych w Stanach Zjednoczonych, w Indiach czy na Kubie. Do kraju przyjeżdżało tylko to, co zgadzało się ideowo z panującym ustrojem lub było dla niego niegroźne. Nie możemy pomijać tu jeszcze jednego faktu – w latach 60. XX w. płyty były po prostu drogie. Mało który meloman mógł sobie pozwolić na zakup wszystkich interesujących go tytułów z danego roku wydawniczego, nie mówiąc już o samej dostępności tych płyt i problemów związanych z ich pozyskaniem.
W pewnym momencie znaleziono jednak skuteczne, tanie oraz dostosowane do panujących realiów rozwiązanie: pocztówki dźwiękowe. Ze względu na brak zachowanych informacji pomysł ciężko przypisać konkretnej osobie; pierwowzoru szukałbym w zagranicznych płytach flexi disc, a konkretnie ich najtańszego wariantu, służącego reklamowaniu rozmaitych produktów. Jako przykład niech posłuży pomysł jednego z producentów płatków śniadaniowych, który na kartonach swoich produktów umieścił zapisane nagrania; po wycięciu można było odtwarzać je na gramofonie. Podobne flexi disc pojawiły się również w ZSRR; były to słynne X-Ray disc, Ribs. Na radzieckim rynku dostępne były także różnego rodzaju przewodniki i książki o charakterystycznej formie – wszystkie były zbindowane, a kartkując kolejne strony można było natrafić na płytę, np. z zapisem tradycyjnych utworów danego regionu.
W Polsce idea flexi disc najlepiej rozwinęła się w postaci standardowej pocztówki o wymiarach C6. Powlekano ją cienką warstwą tworzywa sztucznego – które było wtedy kosmicznie drogie i o ograniczonej dostępności – a następnie wycinano największe hity z topu Radia Luksemburg. Zazwyczaj na całej pocztówce mieścił się jeden utwór. Na odwrocie poprzez przybicie małej pieczątki umieszczano informację o zawartości.
Obrazek umieszczony na płycie? Zapewne dla wielu wyda się to oczywiste – pewnie była to okładka albumu, z którego pochodził utwór, zdjęcie wokalisty czy zespołu... Nic bardziej mylnego. Na większości pocztówek widniały kwiaty w wazonie, motywy ludowe, krajobrazy, zdjęcia obiektów architektonicznych czy po prostu barwne zdjęcia kotów. Nie ma nic przecież dziwnego w tym, że po włączeniu płyty z podobizną miauczącego kota z głośnika popłynie największy hit Elvisa, prawda?
Początkowa cena takiej pocztówki dźwiękowej nie była najniższa, co – trzeba przyznać – trochę kłóci nam się z ideą tego nośnika. Jedna pocztówka kosztowała około 14-20 zł! Z czasem jednak cena sukcesywnie spadała, aż ustabilizowała się na poziomie 5 zł za wyrób piracki – bo jak inaczej określić bezlicencyjną sprzedaż muzyki? – i 2,5 zł za oficjalne pocztówki wydawane przez Pronit, Muzę, Ruch, a w późniejszym czasie przez KAW i Tonpress.
Tak – pocztówki dźwiękowe w pewnym momencie stały się tak popularne, że nie mogły pozostać niezauważone przez wytwórnie muzyczne oraz władze. Tym samym do katalogu pirackich pocztówek dołączyły również te oficjalne, tłoczone przez największych polskich wydawców. W ciągu kilkunastu lat obecności na rynku zmienił się również obraz pocztówek dźwiękowych. Coraz częściej odchodzono od rozmiaru C6 do rozmiaru zbliżonego do standardowego singla. Pozwalało to na zmieszczenie aż dwóch utworów na jednej pocztówce; w ten sposób tuż po zakończeniu utworu zespołów Wawele w głośnikach mógł rozbrzmieć hit The Beatles. Jedynym ograniczeniem była wyobraźnia autorów pocztówek.
W punktach produkcji pocztówek dźwiękowych często oferowano – za opłatą – możliwość zarejestrowania swojego głosu, np. poprzez nagranie pozdrowień. Nie muszę chyba dopowiadać, że był to intratny sezonowy biznes w miejscowościach nadmorskich i górskich. Taką pocztówkę można było zapakować w kopertę, wielokrotnie zresztą dołączaną do zestawu, i wysłać do znajomych. Bez koperty również można było zaadresować pocztówkę, korzystając ze specjalnych nadrukowanych na niej rubryk; tak delikatny nośnik warto było jednak chronić, by w gąszczu wszystkich trzasków i zgrzytów odbiorca mógł usłyszeć chociaż trochę muzyki. Odchodzono również od papierowego podłoża pocztówki: niektóre z nich wykonywano w całości z tworzywa sztucznego. Nowe egzemplarze na początku były jednokolorowe, a z czasem coraz częściej powracano do obrazków.
Pocztówki dźwiękowe nie miały łatwego życia. Odtwarzane były wielokrotnie raz za razem na gramofonach, które może nie były typowymi frezarkami, ale nie dawały im żadnej ulgi. Do najpopularniejszych modeli należały tu Karolinka oraz Bambino. Oczywiście nic nie stało na przeszkodzie, by taką płytę odtwarzać na gramofonie klasy Hifi, jak G601.
Zapewne wiele osób zastanawia się nad powodem upadku pocztówek dźwiękowych. Przyczyna jest jedna: z biegiem czasu coraz większą popularność zyskiwała taśma, zarówno ta używana w magnetofonach szpulowych, jak i odtwarzaczach kasetowych. Taśma oferowała znacznie lepszą jakość i mieściła wielokrotnie więcej materiału.
Dzisiaj pocztówki dźwiękowe nie cieszą się zbyt dużą popularnością nawet wśród kolekcjonerów, nie mówiąc już o osobach, które chcą po prostu cieszyć się muzyką. W Polsce po pocztówki sięgają głównie osoby poszukujące nagrań, które nigdy nie ukazały się w innym formacie. Za granicą nasze pocztówki dźwiękowe są sporą ciekawostką dla miłośników płyt winylowych i kolekcjonerów, zwłaszcza jeżeli trafi się na takie zespoły, jak Rolling Stones czy The Beatles.
foto: Jakub Krzyżański