Jakub Krzyżański: Gratuluję nowej płyty i w imieniu wszystkich fanów dziękuję - w tym martwym koncertowo okresie zabrał nas Pan na naprawdę fajny, klimatyczny koncert w naszych domach.
Muniek Staszczyk: Dziękuję. Ja też doceniam ten album, bo wyróżnia się na tle całego mojego dorobku. Chodziło o to, żeby ludzi podnieść na duchu i dać im kawałek muzyki na żywo. Ten materiał został zarejestrowany stosunkowo niedawno, ale w zupełnie innych czasach. Dwa lata temu nagraliśmy trasę i nie wiedzieliśmy, czy to się nam przyda, więc nagrania wylądowały w archiwach. Potem, gdy zaczęła się pandemia, stwierdziłem, że zmiksujemy całość i przyznaję, że wyszło nam bardzo fajnie. Cieszę się z pozytywnego odbioru, zwłaszcza, że nie jest to płyta masowa, tylko dla ludzi bardziej poszukujących. Poza tym to pierwsza płyta akustyczna, jaką kiedykolwiek nagrałem.
Jak do tego doszło, że zaczął Pan grać akustycznie?
Był koniec roku 2017, gdy zawiesiłem - nie rozwiązałem! - zespół T.Love. Zacząłem funkcjonować na takim rozdrożu i nie wiedziałem co dalej. Zmieniłem management, zacząłem pracować z Pawłem Walickim z ART2 Music i już wtedy świtała mi w głowie jakaś płyta solowa, ale jeszcze nie byłem na nią gotowy. W międzyczasie okazjonalnie grywałem akustycznie, bo np. ktoś znajomy mnie o to poprosił. Nawet zdarzało mi się występować na pogrzebach! Ten projekt nie miał jeszcze wtedy nazwy, po prostu graliśmy wspólnie z Jankiem Pęczakiem różne piosenki, a potem dołączył do nas kolega Janka - Cezariusz Kosman, który przez lata był muzykiem ulicznym i tak zarabiał na życie, co bardzo dobrze do nas pasowało. W roku 2018 stwierdziliśmy, że pogramy ze sobą trochę dłużej. Nazwałem to Muniek i Przyjaciele. Potem poprosiłem management, żeby zabukować parę koncertów w różnych teatrach i mniejszych salach, żeby złapać lepszy kontakt z publicznością. Chcieliśmy pograć tak ascetycznie, folkowo i dylanowsko. Przearanżowaliśmy ok. 40 piosenek, z których wybrałem bardzo szeroką setlistę, złożoną z utworów z całej mojej muzycznej historii. Z nieśmiałego planu zrobienia kilkunastu koncertów odbyło się ostatecznie kilkadziesiąt. Zarejestrowaliśmy tę trasę i to jest właśnie ten zapis. Oczywiście ograniczony do jedenastu utworów - przez cały zeszły rok pandemiczny skupiałem się na selekcji tego materiału. Stwierdziłem, że album nie może być przeładowany, tylko stanowić pigułkę, żeby nie zanudzić ludzi ascetycznym instrumentarium.
Widziałem dużo występów T.Love, ale w przypadku tych nagrań bardziej niż zwykle słychać Pana więź z publicznością, emocje i zaangażowanie. To właśnie granie akustyczne wprowadziło Pana w taki stan ducha?
Przez 35 lat grania rock'n'rolla na fullu kontakt z publicznością zawsze był dla mnie istotny, ale tutaj musiałem obniżyć adrenalinę i jeszcze bardziej się skupić na tym, co mam do przekazania. Na koncertach było nawet więcej gadania do ludzi, ale podczas miksowania albumu nie trafiło to na płytę. Jacek Gawłowski, realizator, uznał, że album live musi być bardziej zwarty i dynamiczny. Co do mojego brzmienia, muszę dodać, że nic tak nie rozśpiewuje jak granie akustyczne. Mimo że bardzo długo jestem na scenie, dopiero ta trasa pozytywnie wpłynęła na mój wokal. Powtórzę jeszcze raz, że bardzo jestem zadowolony z tej trasy i jej zapis to dla mnie ważna rzecz. Zdaję sobie sprawę, że obecnie płyta nie jest dla ludzi produktem pierwszej potrzeby, ale jako muzycy możemy przynajmniej dać im taką cegiełkę nadziei. Dodam jeszcze, że wersja winylowa ukaże się niedługo, na początku maja.
Na singiel promujący wybrany został utwór “Bóg”. Czy tym wyborem chce Pan coś odbiorcom zasygnalizować, przypomnieć im przekaz tej piosenki? A może sam, po niemal 30 latach od powstania tekstu, odbiera go Pan inaczej?
Z singlem był trudny wybór, bo wiadomo, że wszystkie utwory są już znane, to właściwie moje akustyczne "The Greatest Hits". Ale "Bóg" jest faktycznie bardzo ważną dla mnie piosenką. Dawno, gdy ją pisałem na płytę "Prymityw", nie myślałem tak metafizycznie i miałem zupełnie inną świadomość, nie wiedziałem, że będzie ona tak ważną rozmową stworzenia ze Stwórcą. Pomyślałem więc, że ten utwór też pasuje do dzisiejszego czasu, gdy nastrój jest obniżony i wiadomo jak się wszyscy czujemy. Wydawało mi się, że to jest odpowiedni utwór i w dodatku fajnie wykonany. Słychać w nim też, jak cała sala ze mną śpiewa, co daje nadzieję i pozytywną energię.
Swoją drogą, Dylan na koniec też się wpasował - zarówno stylistycznie, jak i tekstowo. Śpiewanie w 2018 roku “Czasy nadchodzą nowe” (“The Times They Are a-Changin’”) było prorocze.
To jest zasługa Dylana i świetnego przekładu Filipa Łobodzińskiego, mojego kolegi. Dylan nie na darmo dostał Nobla. Te jego wczesne utwory już 50 lat temu brzmiały jak hymny. Najlepsze piosenki świata mają to do siebie, że niezależnie od czasu, sytuacji społecznej, ekonomicznej czy politycznej, brzmią współcześnie i zadają ważne pytania. Poza tym nigdy nie ukrywałem swojej fascynacji Dylanem, jestem jego hardcorowym fanem i byłem chyba na 11 koncertach - w różnych miejscach Europy i na wszystkich w Polsce. Mam też jego całą dyskografię. Na trasie Dylan służył nam nawet za klamrę, bo zaczynaliśmy każdy koncert "All Along the Watchtower" (w naszym przekładzie "Dookoła wieży") i kończyliśmy "Czasy nadchodzą nowe", który trafił na tę płytę. Dziś też, gdy słucham tej wersji to przyznaję, że brzmi ona bardzo aktualnie.
Wskazałby Pan 5 ulubionych albumów Dylana?
Będzie bardzo ciężko! Na pewno “Desire”, na pewno “Blood on the Tracks”, “Blonde on Blonde”, “Slow Train Coming”, a z tych ostatnich “Modern Times”. Ale wybrałbym jeszcze wiele innych. Teraz rzuciłem tak na szybko.
Niedawno media obiegła informacja o reaktywowaniu w przyszłym roku T.Love i pracy nad nową płytą zespołu. Może Pan powiedzieć coś więcej na ten temat?
Plany związane z T.Love pojawiły się w zeszłym roku, który był ciężki. Każdy szukał jakiegoś miejsca dla siebie. W tak trudnych czasach muzyka zawsze była moim największym przyjacielem. Mimo że mam naprawdę sporo przyjaciół, to muzyka nigdy mnie nie zawiodła. Zająłem się najpierw kompletowaniem materiału na Muńka i Przyjaciół, a potem, gdy byłem w szpitalu po wylewie w 2019 roku i kończyłem swoją solową płytę "Syn miasta", przyszła mi do głowy myśl, żeby reaktywować T.Love na 40-lecie zespołu. Najpierw porozmawiałem z Jankiem Benedkiem, potem rozesłałem SMS-y do pozostałych chłopaków ze składu płyty “King”: Sidneya Polaka, Pawła Nazimka i Jacka Perkowskiego. Powiedziałem, że to nie może być wyłącznie objazdówka po Polsce z koncertami, ale musimy wydać zajebisty nowy album, do którego trasa będzie tylko dodatkiem. Od tamtego czasu mamy przygotowanych 9 piosenek, a planujemy na album 12, może 13. Do końca tego roku zamierzamy nagrać cały materiał, w przyszłym roku go miksować i na wiosnę lub wczesną jesień 2022 roku wypuścić płytę. Przed nami dużo pracy, ale chcemy się tym przede wszystkim cieszyć, dać fanom też taką rock'n'rollową energię i pokazać, że ta muzyka wciąż żyje, choć obecnie nie jest w Polsce modna.
Mam nadzieję, że w przypadku nadchodzącego albumu fani płyt winylowych też będą zaspokojeni. A Pan lubi i kolekcjonuje winyle?
Nie mam tak wielkiej kolekcji, ale zbieranie płyt zaczęło się jeszcze w latach 70. W każdym mieście, podobnie jak w mojej rodzinnej Częstochowie, była jakaś grupa fanów muzyki i ja też znalazłem się w takim środowisku w liceum. Wtedy płyta winylowa - zwłaszcza wydana na Zachodzie - to był fetysz. Co ciekawe, pierwszą płytą, którą sobie kupiłem za własne pieniądze była “Droga za widnokres” Marka Grechuty - jedna z moich ulubionych płyt. Natomiast pierwszym moim zachodnim winylem był “Never Mind the Bollocks” - Sex Pistols. Jeden kolega miał kogoś w Niemczech, czy w Anglii i dzięki niemu tę płytę dla mnie sprowadzono. To był szok, ogromne przeżycie. Ale też pamiętam, że niedługo potem miałem już winyle takich kapel jak Deep Purple, Black Sabbath, Status Quo, Thin Lizzy - to jeszcze zespoły sprzed ery punk rocka. A potem przyszedł punk i wszystkie nowości z muzyką punkową i nowofalową to był totalny fetysz. Jeżeli ktoś w mieście miał album “London Calling” The Clash, to był królem. Potem przyszła przerwa winylowa, gdy się pojawiły kompakty. Pamiętam, że miałem doła przy okazji pracy nad płytą T. Love “Pocisk miłości” (z r. 1991 - przyp. red.). Marek Kościukiewicz z wytwórni ZIC ZAC zapowiedział, że to będzie ostatni winyl w historii firmy, bo winyle już się wtedy nie sprzedawały.
Tak, choć z drugiej strony w tamtych czasach fan winyli mógł trafić na niezłe okazje. Jeszcze wcześniej, bo już w 1989 roku byłem w Londynie, a tam, jak wiadomo, moda na CD przyszła szybciej. Pamiętam ogromne wyprzedaże czarnych płyt - po dwa 2,99 £. Kupiłem wtedy mnóstwo winyli klasycznych kapel - Pink Floyd czy Led Zeppelin. I one długo u mnie leżały nieużywane, bo nie miałem wówczas gramofonu. Podczas różnych domowych imprez, a wtedy wiele ich organizowałem, znajomi zaczęli robić podchody - że niby pożyczą, wezmą itp. Dlatego ta kolekcja mi nieco zeszczuplała, ale po latach do niej wróciłem i zacząłem ją na nowo uzupełniać.
Szczęśliwie Warner wydał na winylu reedycje wszystkich płyt T.Love nagranych dla ówczesnego Pomatonu. Krążą opinie, że w Polsce majorsi nie zawsze umiejętnie podchodzą do tematu płyt winylowych. Jest Pan zadowolony z realizacji tych reedycji?
Sam o nie walczyłem. Robiłem to wspólnie z Jackiem Gawłowskim, który zawsze bardzo starannie przygotowywał mastera pod winyl. Pamiętam, że bardzo narobiliśmy się przy płycie "Old is Gold", którą charakteryzowało stare brzmienie i z wielkim pietyzmem do tego podeszliśmy. Te płyty brzmią okej, choć może puryści winylowi wyłapią jakieś wady. U nas przez wiele lat nie było dbałości o dźwięk i profesjonalną realizację, co jest nie do pomyślenia na Zachodzie. Wiem o przypadkach, gdy reedycje winylowe były robione wprost z CD, a nie z taśm matek - to jest skandal i profanacja dla fanów winyli. Ale ja się cieszę, że Warner zrobił to porządnie, zawsze mi się dobrze współpracowało z tą firmą. Doprowadziłem do tego, że cała dyskografia T.Love jest na winylu i bardzo się cieszę, że się udało.
Nas, fanów winyli, też to bardzo cieszy. Dziękuję za rozmowę i serdecznie pozdrawiam!
foto Muńka Staszczyka: Jacek Poremba