Przyjęło się twierdzić, że płyta winylowa pozwala w sposób pełny obcować z albumem muzycznym, wyposażonym w dużą okładkę, teksty, informacje o okolicznościach nagrań. Tak lubiane przez kolekcjonerów boxy są w tym kontekście dodatkowym krokiem w samo centrum uniwersum albumu muzycznego. Bonusy, w które są wyposażone, sprawiają, że stają się swoistymi kapsułami czasu, pozwalającymi naszej wyobraźni przemierzać miejsca i dekady. Z pewnością te kryteria spełnia winylowe wydanie boxa deluxe „Dr. Feelgood” Mötley Crüe, które prezentuje BMG.
Obcowałem z tym wydaniem cały przedświąteczny weekend. Nie tylko słuchałem płyt, stanowiących istotę tego boxu, ale też przeglądałem liczne dodatki, a nawet pograłem sobie na gitarze używając oczywiście kostki gitarowej, którą znalazłem w tym przepastnym zestawie. To wszystko naprawdę działa na wyobraźnię: MTV, dzikie koncerty szalonych metalowców, lata 80., które bezpowrotnie minęły…
Jeśli szukać na rockowej mapie prawdziwych skandalistów, to na pewno warto zapukać do drzwi z napisem Mötley Crüe. Ale poza latającymi telewizorami z okien hoteli, mamucimi dawkami alkoholu i dragów czy odsiadkach w więzieniu zdarzało się panom też nagrywać niezłe płyty, których w sumie sprzedali… ponad 100 milionów egzemplarzy. Szczególną estymą w ich nie aż tak bogatej dyskografii (9 albumów studyjnych, a panowie funkcjonują od 1981 roku) zajmuje „Dr. Feelgood”. To było ich wejście na szczyt, na który wspięli się… o dziwo trzeźwi. Mówiono, że jeśli nie pójdą na detoks, to czekają ich plastikowe wory. Poszli i zamiast rockowych pogrzebów otrzymaliśmy kawał dopieszczonego heavy & glam rocka. Bo taki właśnie jest „Dr. Feelgood”. Pełen pędzących do przodu riffów, melodyjnych wokali i kilku wolniejszych kawałków (a jakże). Słychać to od pierwszego uderzenia „T.n.T. (Terror ‘n Tinseltown)” dodatkowo wyposażonego w dźwięk policyjnej syreny. A potem już tytułowy „Dr. Feelgood” napędzany ciętymi riffami, szybkimi solówkami i zawadiackimi chórkami w refrenie idealnymi do skandowania na stadionie. To też swego rodzaju muzyczny wyznacznik tego, co otrzymujemy w innych kawałkach na albumie, by wymienić chociażby „Kickstart My Heart”, „Rattlesnake Shake” czy „Same Ol’ Situation (S.O.S.)”. Okazyjnie pojawiają się też akustyczne gitarki, dęciaki, a nawet cytat z beatlesowskiego „I Want You (She's So Heavy)” zgrabnie wpleciony w „Slice of Your Pie”. Nie sposób wspomnieć o ckliwych balladach, które były nieodłącznym składnikiem setlist koncertów tapirowanych metalowców tamtych lat. Szczególnie udana w tym zestawieniu jest kończąca stronę pierwszą „Without You”. Natomiast po kilkukrotnym odsłuchu całości szczególnie w pamięć zapada zagrany w średnim tempie stadionowy „Time for Change”, który wieńczy całą płytę.
Wrażenie dodatkowo potęgują szacowni goście, którzy pojawiają się na wokalach, by wymienić chociaż Stevena Tylera, Bryana Adamsa czy Robina Zandera. Co tu dużo pisać, biorąc pod uwagę wszystko, o czym wspomniałem powyżej, dla fanów metalu przełomu lat 80/90 „Dr. Feelgood” to pozycja kultowa.
O ile otwierając box dobrze wiedzieliśmy, czego spodziewać się po albumie „Dr. Feelgood”, to już intrygującą niespodzianką była zawartość dwóch kolejnych płyt. Jedna z nich zawiera pięć demówek utworów, które potem stały się hitami. To dodatek w stylu „jak hartowała się stal”, który bardzo lubię, a z kolei nie wszyscy artyści decydują się ujawniać przebieg procesu procesu twórczego ich wielkich przebojów. Fajnie jest wpaść do kanciapy chłopaków i posłuchać wczesnych czadowych wersji „Dr. Feelgooda”, surowego „Get it for Free” czy dzikiego „Kickstart My Heart”. Drugi krążek to z kolei zapis pięciu kawałków w wersji live, gdzie utwory zyskują dodatkowego rozmachu i koncertowej energii. Zespół brzmi tu jak dobrze naoliwiona maszyna, gitary tną jak szalone, wokale robią robotę, a sekcja trzyma wszystko w ryzach. Szczególnie dobrze wypada czadowy „Kickstart My Heart” oraz przyjemny i przebojowy „Don’t Go Away Mad (Just Go Away)” - jak to mówi mój znajomy „czuć radość”. Jakby na potwierdzenie moich słów co chwila słychać aplauz publiki, na tyle jednak stonowany, że nie przeszkadza w odbiorze tego krótkiego koncertu.
W tym momencie można by postawić pytanie, czy to - przy drogim i ekskluzywnym boksie - nie jest trochę za mało dodatkowego materiału muzycznego, czyli de facto najważniejszego powodu, dla którego kupuje się takie wydawnictwa. Każdy znajdzie na to swoją odpowiedź. Ja dołączonej muzyki wysłuchałem z przyjemnością, gdyby jednak był cały koncert z materiałem z „Dr. Feelgooda” byłaby to - wiadomo - niezła gratka.
Dodatki. Tutaj twórcy i graficy naprawdę stanęli na wysokości zadania, bo dostajemy całe spectrum gadżetów nawiązujących do albumu. Czego tu nie ma: album z niepublikowanymi zdjęciami i tekstami, plakat z okładkowym motywem (18 cm x 24 cm), replika przepustki koncertowej, naszywka, plan trasy, repliki informacji prasowej, zdjęcia prasowe, folder, koperta i wisienka na torcie w postaci piórka gitarowego, którego z pewnością używał Mick Mars (he he he).
Miałem w ręce już kilka boksów od BMG i za każdym razem wyobrażam sobie tysiące uśmiechniętych maniaków winyli, którzy właśnie wracają do swoich ulubionych nagrań i niezapomnianych przeżyć sprzed lat. Oto dokładnie chodzi w tej całej zabawie.
Płytę "Dr. Feelgood" znajdziecie w naszej wyszukiwarce płyt winylowych.