
Głos pokolenia, echo naszych czasów wysłane do przyszłości. Yungblud stworzył swoje przełomowe dzieło.
Jednak najpierw trochę o przeszłości. Ostatni album studyjny Davida Bowiego został wydany dwa dni przed jego śmiercią w 2016 roku. Krążek „Blackstar” był nagrywany w cierpieniu i składał się też z cierpienia. Dwa lata później na dużym rynku muzycznym zadebiutował Yungblud. Pomiędzy absolutnie wybitnym Bowiem, a dopiero aspirującym do tego miana Dominiciem Richardem Harrisonem coraz wyraźniej daje się zauważyć artystyczną więź. Album „Idols” wydaje się to potwierdzać.
Sam muzyk, którego wciąż możemy nazywać przedstawicielem młodego pokolenia, twierdzi, że „Idols” to jego list miłosny do samoregeneracji, muzyki rockowej i życia, równocześnie zaznaczając, że to jego najbardziej ambitna płyta w karierze. Biorąc pod uwagę fakt, że trzem poprzednim krążkom Yungbluda zawsze czegoś brakowało, to skok jakościowy jaki właśnie nastąpił w zawartości „Idols” sprawia, iż artysta nie pozwoli o sobie zapomnieć. Wsparty świetną ekipą muzyków, w tym Londyńską Orkiestrą Filharmoniczną, przybija stempel na swoim „Jestem!” w krajobrazie brytyjskiej kolekcji wielkich albumów.
Dzieło przesłuchiwałem na purpurowym winylu, pięknie wydanym pod prowokacyjną nazwą „Dzika twarz pragnienia”. Na rynku można jeszcze odnaleźć pięć innych edycji winylowych – czarna jest tylko przystawką. We wszystkich znajdują się fotografie, które finalnie mają tworzyć znak krzyża. Jakim więc albumem jest „Idols”?
Wielowymiarowym. Yungblud mocno zbliża tu się do britpopu w jego najbardziej szlachetnym wydaniu („Idols Pt. I”, „Monday Murder”, „War”, „Idols Pt. 2”, „Supermoon”), choć nie traci przy tym rockowego pazura („The Greatest Paradise”, „Ghosts”). Brzmi porywająco i uczciwie. Nie brakuje tu angielskiego smutku („Zombie”, „Change”), ale i pychy w wydaniu ocierającym się o punkową tożsamość („Lovesick Lullaby”, „Fire”). Te wszystkie muzyczne tkaniny i wynikające z nich emocje na krążku „Idols” zostały połączone z precyzją doświadczonego krawca. Dzieło brzmi spójnie, choć to nie spójność okazuje się jego największą siłą tylko wszystkie kanty w wydaniu Yungbluda. Otóż na dystansie krążka usłyszymy wiele brudnych słów, dużo kołyszących zaśpiewów, spektakularne partie wokalne, kilka fenomenalnych solówek gitarowych i charakter, którego potrzeba we współczesnej muzyce.
Usłyszymy głos pokolenia. O takich płytach za kilkadziesiąt lat będą mówić: czy wiesz czego słuchaliśmy w pierwszej ćwiartce XXI wieku?

Na dystansie dwunastu bardzo dobrze wyprodukowanych utworów przez Matta Schwartza na szczególne wyróżnienie zasługuje kompozycja „Hello Heaven, Hello”. To dziewięć minut muzycznej podróży po rozmaitych fascynacjach Yungbluda. Wiwisekcja jego duszy zarówno w sensie muzycznym, jak również emocjonalnym. Słowa są zresztą ważną częścią albumu „Idols”. Yungblud zastanawia się co się stało naszymi idolami i mocno powątpiewa w kondycję współczesnego świata. Społeczeństwo nam się trochę pogubiło, wydaje się wołać artysta. Jeżeli więc takie wnioski wyciąga człowiek z Doncaster, gdzie zresztą był nagrywany ten album, to znaczy, że naprawdę jako ludzkość potrzebujemy solidnego resetu.
Na finiszu recenzji dodam tylko, że „Idols” to pierwsza odsłona dzieła, które zostało zaplanowane na dwie płyty. Moim zdaniem to album, który powinien znaleźć się w domu każdego fana brytyjskiego rocka. Yungblud zaprezentował tu w pełni swoją osobowość w sensie wokalnym i instrumentalnym. Przekonuje dziś, że współcześni idole są częściej czerstwi, niż żywi. Jest w tym dużo prawdy podanej w spektakularnych aranżach.
Zobacz płyty Yungbluda w naszej wyszukiwarce płyt winylowych.