Najnowszy album Lady Gagi oceniany jest dwojako, w zależności od punktu widzenia i nastawienia komentujących. Jedni z radością odbierają go jako powrót do korzeni, a inni uważają „Mayhem” za krok wstecz w artystycznym rozwoju piosenkarki. Ja przychylam się do pierwszego stanowiska.
Zacznijmy od tego, że nie oczekuję od popu bycia muzyką co rusz przekraczającą kolejne granice. Oczywiście dobrze, gdy tak się dzieje, ale nie można tego traktować jako obowiązek. Pop ma być przede wszystkim dobry, czyli pisany z pasją, zapadający w pamięć, oddziałujący na emocje słuchacza i „Mayhem” zdecydowanie spełnia te kryteria. A co złego w tym, że przypomina wcześniejsze albumy „Born This Way” i „Artpop”? Przecież tamten okres to był prime time w muzycznej karierze Lady Gagi. Później artystka nagrała zaskakujący, jazzowy album z Tonym Bennetem, potem jeszcze inną, choć nieco mdłą płytę „Joanne”, by na kilka lat skupić się na graniu w filmach. Po tych nie zawsze udanych eksperymentach piosenkarka za sprawą „Mayhem” wraca do tworzenia dance-popu o mrocznym zabarwieniu i ponownie się w tym sprawdza. Ja za taką Gagą na pewno tęskniłem.
Album rozpoczyna się z impetem dzięki dwóm następującym po sobie singlom: „Disease” i „Abracadabra”. Zwłaszcza ten drugi to 100% Gagi w Gadze. Jest dynamiczny, chwytliwy i ma dużą szansę stać się jednym ze sztandarowych hitów artystki, obok „Bad Romance” czy „Poker Face”. Gdy słucham komercyjnych rozgłośni radiowych i nagle w eterze wybrzmiewa „Abracadabra”, od razu rzuca się w uszy oryginalność tej piosenki na tle innych lansowanych obecnie singli. Współczesnemu popowi często stawiany jest zarzut, że wszystkie utwory i wszyscy wykonawcy brzmią tak samo, a przecież w tym numerze Gagę od razu można rozpoznać. Ma charakterystyczny głos (notabene świetny), a jako kompozytorka wypracowała swój własny styl pisania piosenek – układania akordów, melodii czy stawiania akcentów.
Jednym z mocniejszych punktów albumu jest też utwór „Perfect Celebrity” – gotycko-industrialny electropop, który powinien stać się kolejnym singlem (ma duży potencjał zwłaszcza jeżeli chodzi o teledysk). Ale nawet „Zombieboy”, łagodniejsza i dużo bardziej konwencjonalna piosenka, którą mogłaby zaśpiewać każda inna gwiazda, jest przykładem dobrego songwritingu i świeżej produkcji. Kończący płytę duet z Bruno Marsem „Die with a Smile” odstaje stylistycznie od reszty „Mayhem”, bo powstał w zupełnie innych okolicznościach jako odrębny singiel, jednak sam w sobie jest tak ciekawą piosenką, że uwzględnienie go tutaj było dobrą decyzją. Wyszedł z tego naturalny bonus, zostawiający słuchacza w nieco bardziej nostalgicznym nastroju.
Zaletą „Mayhem” jest także bogate i staranne wydanie. Mam przyjemność recenzować europejską, limitowaną edycję deluxe z alternatywną okładką, dwoma żółtymi winylami i składanym posterem. To zwyczajnie piękny przedmiot, od którego nie można oderwać oczu. Każdemu odsłuchowi towarzyszy wnikliwe przeglądanie gatefoldu, artystycznych zdjęć piosenkarki i plakatu z umieszczonymi na odwrocie tekstami piosenek. To wydanie na pewno zrobi na Was wrażenie, zresztą spójrzcie tylko na nasz unboxing:
Lady Gaga wróciła, jest w świetnej formie i nic nie straciła ze swojego pazura. „Mayhem” to idealny album na dzisiejsze czasy – charakterny, inspirujący, a jednocześnie dający starszym fanom poczucie komfortu. No i dopracowany w każdym calu.
Wydawnictwo: Interscope Records
Dystrybucja: Universal Music Poland
Album dostępny w naszej wyszukiwarce płyt winylowych.