Scena metalowa od lat dostarcza wielu emocji, nie tylko dzięki ciężkiej muzyce, ale także przez kontrowersje personalne. Zespoły reaktywujące się z nowymi wokalistami, próby podtrzymywania legend przez mniej znane składy, spory o prawa do nazw grup rozstrzygane częściej w sądach niż na scenach – to tylko część zjawisk budzących zainteresowanie i podsycających napięcie. W Polsce jednym z najbardziej burzliwych konfliktów był spór między Romanem Kostrzewskim a Piotrem Luczykiem o nazwę zespołu KAT. Wydawało się, że po śmierci Romana emocje opadną i unikniemy kolejnych starć o dwie racje, jednak szybko doszło do różnicy poglądów na przyszłość zespołu KAT & Roman Kostrzewski. Brak lidera, który dotąd dyktował warunki, doprowadził do rozłamu i odmiennych wizji dalszej drogi artystycznej. Efektem podziału są dwa zespoły, które równocześnie podjęły próbę nagrywania nowego materiału i koncertowania. Pierwszy krok podjęli gitarzysta Jacek Hiro i perkusista Jacek Nowak, lecz ich projekt, pomimo ambitnych planów, szybko zakończył działalność. Z drugiej strony muru stanął NamoR, inicjatywa Michała Laksy (wokal) i Krzysztofa Pisteloka (gitara). Debiutancki album „Ofiary Pustki” z pewnością przyciągnie uwagę fanów zarówno starego Kata, jak i późniejszych dokonań Kostrzewskiego – choćby z czystej ciekawości.
Jak wiemy, ciekawość to pierwszy stopień do piekła. To, co tym razem w nim się kryło, spełniło zarówno moje nadzieje, jak i obawy. Na wstępie przyznam szczerze, że jestem umiarkowanym sentymentalistą. Nie do końca przekonuje mnie stawianie muzycznych pomników w sposób na wskroś bezpośredni. W przypadku Namora sytuacja ta była dla mnie tym bardziej subiektywnie skomplikowana. Z jednej strony zawsze ceniłem to, co stary Kat robił na przestrzeni lat, z drugiej — nowe kompozycje Romana i spółki były dla mnie od początku jednorazowe, do posłuchania „na raz”, i raczej nie wracałem do nich zbyt aktywnie. Z trzeciej strony, złapany emocjami i poszukiwaniami jakiegokolwiek ekwiwalentu twórczości Kostrzewskiego, zdążyłem się załapać (a raczej złapać) na kilka odsłuchów debiutu Popióra, czyli bandu Hiro/Nowak i spółki, jednocześnie krzywiąc się na pewne ich nawiązania do przeszłości — szczególnie w formie wokalnej.
Dodatkowo, nie czarujmy się, Namor to nie jest przecież kolejny debiutant z ulicy. Do płyty "Ofiary Pustki" siada się z całym historycznym bagażem. Sumując to wszystko, zacząłem się zastanawiać, czy chcę po raz kolejny nowo usłyszaną muzykę podświadomie porównywać do wcześniejszych dokonań. Postanowiłem zatem zagłębić się w otrzymany materiał z otwartym umysłem, dając tej muzyce czystą kartę i przede wszystkim nie sugerując się aż tak bardzo wytyczoną przez zespół konwencją. Niech się dzieje rock’n’roll.
Płyta rozpoczyna się spokojnym, klimatycznym wstępem na gitarze akustycznej. Utwór "Artnam" zabiera nas w głębię najlepszych rockowych ballad, zwieńczony melodyjną solówką, która przywołuje duchy przeszłości. "Ogrody Przykrości" zaczynają się natomiast mocnym riffem, będącym oczywistym nawiązaniem do "Odi Profanum Vulgus" Kata. Wokal brzmi wyśmienicie, a ja z podekscytowaniem czekam na dalszy rozwój płyty, choć później okaże się, że to jeden z jej najlepszych numerów. Warstwa tekstowa wyraźnie czerpie ze stylistyki Kostrzewskiego, ale nie wybija się na pierwszy plan.
"Anioł tchórz" prowadzi nas dalej w thrashowo-heavy metalowy miraż, wzbogacony progresywnymi elementami i świetnymi solówkami. Po piętnastu minutach jestem w pełni usatysfakcjonowany. Zespół sprawnie buduje napięcie znanymi nam patentami. Przeszłość spotyka się tu z pomysłem na przyszłość. Niestety, po mocnym początku trafiamy na zgrzyt: "Włosek jaj cz. I." Sam podział tytułu na części wydaje się żenujący, a decyzja o umieszczeniu tego „czegoś” na płycie pozostaje dla mnie zagadką. Nie ćwiczyłem dziwniejszej muzyki od czasu "Lulu" Metalliki i Lou Reeda. Na szczęście druga część utworu przynosi solidną dawkę metalu — tu perkusja nadaje tempo, a soczyste solówki dodają kolorytu.
"Umieraj i żyj dalej" zamyka stronę A. Miłośnicy "Ballad" Kata znajdą tu znajome przejścia i perfekcyjnie dobrany efekt gitarowy. Mocniejsze fragmenty wzbogacają krzyki Michała Laksy, a nostalgiczne akustyczne solo na końcu każe natychmiast zmienić stronę na gramofonie.
Strona B otwiera "GenPato". Podniosłe gitary ustępują miejsca wirującemu riffowi, a od drugiej minuty — klimatyczne zwolnienie, po którym następuje szalony finał z melorecytacją. Refreny są oryginalne, w pełni autorskie, co daje nadzieję na więcej takich momentów. "Anielski Dom cz. VII", singiel promujący album, to najmocniejszy „karabin” płyty — idealny otwieracz koncertowy z ciężkim brzmieniem i świetnym wokalem. Natomiast "Noł Namor" zaczyna się balladową zwrotką, której rytm nie do końca współgra z melodią, choć mocny refren przywołuje skojarzenia z monumentalnymi utworami Rammstein. Eksperymenty z instrumentami, jak pianino, dodają smaku. Dziesiąta pozycja, "A jeśli nigdy nic", mija szybko i bez większego echa, przypominając przeciętne utwory KAT & RK. Natomiast "Czorny szlag "to ośmiominutowa perła. Akustyczny klimat przenosi nas do lat osiemdziesiątych, a tekst skłania do refleksji. Odwołania do polskich klubów muzycznych tworzą hołd dla rodzimej sceny. Wyśpiewany pokłon Michała Laksy w ostatniej zwrotce, gdy wspomina Iron Klub w Krośnie, budzi ciepło w sercu każdego bywalca, do którego sam się zaliczam. Na zakończenie "Ostatni hymn" przechodzi z nastrojowego klimatu w perkusyjno-gitarowy młyn, który nagle urywa się w niespodziewany sposób.
Brzmienie płyty jest klasyczne dla polskiego metalu, swojskie i solidne. Gitary przywodzą na myśl album "Róże najchętniej przyjmują się na grobach". Partie akustyczne, choć odmienne, brzmią czysto, z wyczuciem przestrzeni i bez sztuczności. Jedyne zastrzeżenia mam do wokalu, który jest nieco schowany. Słowa są w pełni zrozumiałe jedynie w wolniejszych partiach — w szybszych konieczna jest pomoc tekstów z okładki. Mimo to, całościowo odbiór jest pozytywny, a obrany kierunek wydaje się godny kontynuacji.
Trzymając w rękach debiut Namora czuję się, jakbym oglądał wydawnictwo sprzed dwóch dekad: lakierowana okładka o wątpliwej wartości artystycznej, logo przypominające efekty z Worda 2000, masa logotypów patronów. Ale to ma swój urok. Nowoczesność reprezentują profesjonalne zdjęcia i zielono-przezroczysty winyl, który świetnie prezentuje się na gramofonie.
Materiał Namora z pewnością nie przypadnie do gustu każdemu. Spodoba się tym, którzy czekali na namiastkę twórczości Kostrzewskiego z domieszką autorskich pomysłów. To muzyka od starszego pokolenia dla starszego pokolenia. Mimo sztampowej nazwy i nierównych tekstów, widzę tu więcej pozytywów niż wad. "Szyderczym zwierciadłem" już się nasyciłem. Teraz zamierzam wracać do muzyki Namora i stękać pod sceną, że „kiedyś to było” — a przy okazji urwać głowę w rytm ich riffów!
Wydawnictwo: Mystic Production – MYSTLP 20
Płytę Namora znajdziecie w naszej wyszukiwarce płyt winylowych.