
Świat starzeje się w taki sam sposób, w jaki robi to postać z okładki szesnastego albumu studyjnego Dream Theater pt. „Parasomnia”. Lunatykująca kobieta, oddana mrocznym sennym marzeniom, półmrok, który nieśmiało przypomina zza okien, że kiedyś istniało lepsze życie, a wszystko to w atmosferze przygnębienia i niepewności. W sumie więc widzimy otaczające nas szarości trzeciej dekady XXI wieku, zarówno w sensie emocjonalnym, jak również tym całkiem rzeczywistym, który dotyka współczesnego człowieka.
Jednak nie zawsze tak było.
Jeszcze pod koniec XX wieku grafika zdobiąca legendarny album Dream Theater pt. „Images and Words” z 1992 roku, pozwalała uwierzyć, że świat to tajemnicze i piękne miejsce. Życie było wtedy przygodą – gotową, aby ją przeżywać. Czy więc dziś staliśmy się niewolnikami niepewnego jutra, smutnego, pogrążonego w półmrokach gnijącej kondycji współczesnego człowieka?
Konceptualne analogie pomiędzy kultowym albumem Dream Theater sprzed ponad trzydziestu lat, a tegorocznym dziełem kończą się na poziomie grafiki. Pomimo, że na tych dwóch krążkach skład zespołu różni się tylko o jedną osobę, to muzycznie dziś zupełnie inny teatr marzeń, niż w czasach analogowych. W międzyczasie najpierw odszedł, a następnie po szesnastu latach do kapeli powrócił jej syn marnotrawny, fantastyczny drummer Mike Portnoy. Dlatego też jego obecność w zespole podkręciła oczekiwania fanów do nieomalże rozmiarów absurdu. Warto jednak miarę tych oczekiwań przenieść na kondycję metalu progresywnego w ostatnich latach i samego Dream Theater. Gatunek ma się nieźle, również kapela, ale czy na dystansie ostatnich szesnastu lat ukazał się na rynku album, któremu możemy z czystym sumieniem przypisać status klasyka? Nie. Podobnie jest w przypadku szesnastego albumu studyjnego Dream Theater. Mierząc się z nim trudno o wrażenie, że mamy do czynienia z potencjalnym klasykiem. To kolejne naprawdę solidne dzieło w prog metalowej dyskografii Amerykanów. Aż tyle i tylko tyle.
Wielkie są tu tylko momenty.
Dla nich warto zostać na dłużej z albumem „Parasomnia”. Mam tu na myśli świetne, porozciągane solówki gitarowe Johna Petrucciego, które często zagrane na rockową modłę („Dead Asleep”, „The Shadow Man Incident”) tworzą fantastyczny efekt dialogu metalowego drapieżnika z uduchowioną warstwą jego duszy. Petrucci w gitarowych riffach brzmi dziko i żywiołowo, ale jego popisy na poziomie gitarowych solówek to czysta wirtuozeria przy której będą rozpływać się fani gitary. W sumie więc okazuje się, że ten znakomity amerykański gitarzysta nie stracił nic ze swojej świeżości i kreatywności. Świetnie, że muzycy Dream Theater znowu potrafią przyspieszyć i zagrać mocniej w swoim charakterystycznym stylu. Wszakże na ostatnich nagraniach trochę mi brakowało tych zadziornych riffów gitarowych i partii perkusji, jakie można odnaleźć w wielu fragmentach nowego dzieła Dream Theater („In the Arms of Morpheus”, „Midnight Messiah”, „The Shadow Man Incident”).
W kolekcji utworów tworzących album „Parasomnia” znalazły się także standardy wypracowane przez zespół w składzie z poprzednim perkusistą Mikiem Manginim. Kompozycja „Night Terror”, będąca rodzajem kompromisu pomiędzy metalowym rzemiosłem a klawiszowymi labiryntami, nieco podszyta nazbyt pompatycznymi zagrywkami, to pozycja typowa dla ostatnich płyt zespołu. Mało odkrywcza, choć znowu zwieńczona efektownymi solówkami gitarowymi Petrucciego - pierwszą zagraną w schodkowej formule, następnie drugą w zapętlonej wężowej konwencji. Petrucci w Dream Theater był zawsze, teraz ponownie wsparty charakterem Portnoya i precyzją Rudessa, znowu sprawia, że kapela błyszczy bardziej, niż zwykle. Do tego dochodzą świetne urozmaicenia pod postacią monologów, dialogów i efektów dźwiękowych, tworzących atmosferę snu, w którym znalazła się główna bohaterka albumu. W tym śnie nie brakuje subtelności (wspaniała ballada „Bend the Clock”), czy też chaosu („Broken Man”)... chciałoby się powiedzieć: jak to we śnie.
W sumie więc „Parasomnia” to materiał przemyślany od strony konceptualnej. Historie z pogranicza jawy i snu w wykonaniu artystów metalu progresywnego brzmią atrakcyjnie i w dużym stopniu odświeżają nieco już przebrzmiałe pomysły Dream Theater, które to kapela prezentowała na ostatnich albumach. Powrót Mike'a Portnoya wiążę się z odważną próbą wskrzeszenia najlepszych patentów w dyskografii kapeli. Nie znajdziemy tu, co prawda, utworów, które staną się standardem zespołu, ale to z pewnością jeden z najlepszych albumów nagranych przez Dream Theater od szesnastu lat. Przede wszystkim chcę wierzyć, że „Parasomnia” to ostatnia faza snu przed albumem, którym Amerykanie zdołają jeszcze naprawdę zatrząsnąć światem.
Album poza standardową wersją na dwóch czarnych winylach, ukazał się także w kilkunastu innych, w tym w mrocznej edycji transparent light blue, którą na całym świecie wyprodukowano w 1000 egzemplarzy i aktualnie dostęp do niej w Polsce jest ograniczony.