Ranne Ptaszki to zespół, który śmiało mógłby nazywać się feniksem z popiołów. Jego główny filar, wokalistka Martyna Kubiak, stworzyła wraz z kolegami wspólny projekt, koncertując z pierwszymi autorskimi kompozycjami już w 2015 roku pod anglojęzycznym szyldem Early Birds. Szereg wydarzeń tak zwanej prozy życia nie pozwolił jednak na wypłynięcie na szersze wody, choć skład zaczął zbierać wówczas coraz to lepsze recenzje i branżowe wyróżnienia. Mimo wszystko zespołowi udało się w końcu zawitać do studia i nagrać debiutancką płytę, zatytułowaną po prostu "Early Birds" (2017). Jest to materiał muzycznie bardzo barwny, zawierający mnóstwo świetnych pomysłów. Mimo wielu osobistych potyczek, które trwały kilka lat, wokalistka nosiła w sobie te i inne nowe dźwięki. Z wewnętrznym uporem w końcu skrystalizowała je przy pomocy odświeżonego składu, nagrywając nowy krążek „W pełni”. Przyglądnijmy się zatem wspólnie temu obrazowi muzycznemu, zadając sobie pytanie, czy tak znaczna przerwa w działaności przyniosła skutek pozytywny czy też może negatywny.
Muzyka
Na wstępie ucieszył mnie fakt, że projekt został przemianowany na polskojęzyczną nazwę oraz że teksty są jednolite, bez angielszczyzny. Nie bardzo rozumiem, po co na debiucie tak wymiksowano polskie kawałki z tymi brzmiącymi zagranicznie, ale jest to bolączka wielu artystów - zwłaszcza na początkowym etapie kariery. Jest to zawsze zaskakujący zabieg i w zasadzie osobiście nie znam nikogo, kto lubi takie podejście do tematu. Być może była to kolejna krajowa próba podbicia zachodu - nie wiem, nie pytam, ale cieszę się, że coraz częściej nasi artyści śpiewają w ojczystym języku. Także nowy materiał mamy po polsku i stanowi to wielki plus w kontekście całości. Ogrom emocji i osobistych historii wokalistki, które można tutaj usłyszeć, jest idealnym dopełnieniem klimatycznej warstwy instrumentalnej.
Muzyka, którą znajdziemy w twórczości Rannych Ptaszków, jest miksem poezji śpiewanej, popu alternatywnego i jazzu. Wszystkie te gatunki mieszają się tutaj w różnych proporcjach, niemniej jednak słychać, że jest to spójna i przemyślana koncepcja. Tworzy to klimat nieco nowoczesny, ale i czerpiący momentami z tradycyjnych patentów jazzowych. Nie ma się co zresztą dziwić - muzycy występujący na płycie (z Martyną na czele) to w końcu nie tylko artyści, ale też wyuczeni absolwenci różnej maści i stopnia szkół muzycznych oraz kwalifikowanych studiów. Mimo pozornego chaosu, wszystko jest tutaj poukładane, wyważone, nieprzeciągnięte ani powtarzane do bólu w standardowym rytmie, jaki znamy z innych piosenek typu „zwrotka-refren-zwrotka” itd.
Album rozpoczyna „Jemnanoc”, który został wytypowany jako jeden z dwóch singli promujących wydawnictwo. Otwiera on płytę w sposób nostalgiczny, przenosząc nasz w zaklęty, nocny klimat. Kompozycja zawiera bardzo przejmujące partie smyczkowe, które ze względu na brzmienie na myśl od razu przywodzą mi muzykę skandynawską, zagraną gdzieś w starym drewnianym domku, walczącym o przetrwanie pośród wiatrów północy. Numer w krótkim czasie mocno otwiera się monumentalnym bitem i jednocześnie uspokajającym wibrafonem w tle. Aura jest tutaj wręcz hipnotyzująca. Tekst został oparty na wierszu Krzysztofa Kościelskiego o tym samym tytule. Traktuje on o tęsknocie i próbie walki z tym stanem. Wszelkie emocje z nim związane Martyna wyśpiewuje nam również poprzez przestrzenne wokalizy, które tworzą tutaj odrębny instrument. Następny „Szukaj, szukaj” jest piosenką zdecydowanie bardziej progresywną, mocno rytmiczną, bawiącą słuchacza różnorakimi przejściami. Słowa utworu traktują o rozstaniu i w pewnym momencie przeistaczają się w mocny wywód dotyczący bierności tej drugiej „połówki” względem chęci rozwiązywania wspólnych problemów. Temat tak bardzo aktualny w dzisiejszym świecie - pełnym rozpraszających bodźców, które spłaszczają wzajemną komunikację w związkach na rzecz powierzchownej wymiany zdań…
W kolejnym numerze „Ość” mamy niespodziankę w postaci gościa czyli Anny Bratek na wokalu. Obie panie bardzo dobrze ze sobą współbrzmią, tworząc kolejne wpadające w ucho melodie. Szkoda, że ta kompozycja jest dość krótka, bo współpraca wypadła mocno obiecująco. Następne piosenki - takie jak „Wciąż mi mało” i „Ego” - wprowadzają nieustannie nowe elementy, zaskakujące słuchacza i jednocześnie rozwijające potencjał muzyków. Podczas odsłuchu tego pierwszego można się nabrać, że piosenka szybko się kończy, natomiast jest to tylko chwilowa pauza przed gitarową solówką czyli formatem debiutującym na tym materiale. Brzmienie instrumentu jest tutaj co prawda stonowane, mocno popowe, ale i tak dodaje dynamiki. „Ego” jest natomiast póki co najbardziej „szarpane”, szalone, jazzowe. Kolejna kompozycja to instrumentalny „Brzask”. Króluje kontrabas, który z czasem podbijany zostaje przez delikatną perkusję z wykorzystaniem miotełek na werblu. Idealny oddech wprowadzający do rozśpiewanego, jaśniejszego w melodii „Bliżej siebie”. Tekst jest tutaj nieco bardziej pozytywny, ale równie przejmujący:
Podejdź bliżej, zobacz sam,
ile ciepła tam, wyleczonych ran…
i czułości.
Ile wiary w nas,
bo chodź wciąż pod wiatr,
tyle tam miłości.
Kończy się wręcz bajkowo, ustępując miejsca szybszym rytmom w następnej pozycji czyli „Banalny”. Sekcja rytmiczna pędzi przez większość utworu, nadając pęd i podbijając waleczny kontekst wokalny, a Martyna śpiewa tutaj o batalii o związek. Mam w tym miejscu przekonanie, że tekstowo szefowa bandu zaplanowała z premedytacją koncepcję tego albumu w postaci szerokiej historii dotyczącej walki o wspólną przyszłość w rozpadającej się relacji. Na chwilę obecną wyczuwam remis. Jestem ciekaw dalszego rozwoju sytuacji. Uśmiechnąłem się przy wsłuchaniu się w „Offline”. Kolejna uniwersalna historia dla każdego. Kobieta walczy nie tyle z cielesnymi pokusami, które mogą dotknąć jej partnera, a z ciągłym przebywaniem w wirtualnym świecie. Jest to niejako korelacja z tym, co wyczułem w „Szukaj, szukaj” - swoista znieczulica emocjonalna, chłód, oraz bezrefleksyjność poczynań w życiu prywatnym. Jak widać, poetyckość Martyny wybija się niejako cały czas na pierwszy plan całokształtu wokalno-muzycznego. Piosenka sama w sobie jest początkowo spokojna, a w kolejnej części fascynuje przypływem emocji, zarówno w tekście jak i instrumentarium. Oczywiście cały czas mamy tutaj utrzymany styl, znany już z wcześniej strony krążka. Przedostatni „Wracam do domu” jest przekornie ze względu na końcową pozycję na albumie pierwszym singlem promującym, wypuszczonym już w 2023 roku. W kontekście całego materiału utwór ten jest muzycznie najmniej zaskakujący. Oczywiście jako ogólny reprezentant brzmi poprawnie. Być może najmniej będzie mi tkwił w pamięci ze względu na nieco bardziej popowy wymiar. Zamykająca „Cisza” jest stylistycznie niczym „Jemnanoc”, jednak pełni tutaj rolę delikatnego wyprowadzenia - stanowi oddech od burzy wcześniejszych emocji. Czuję tutaj nieco poddanie się sytuacji - wygaszenie konfliktu, kryzysu, a być może nawet rozstanie w zgodzie. Numer pozbawiony został sekcji rytmicznej, za to prowadzony jest znów przez kwartet smyczkowy i wibrafon.
Brzmienie
Skrupulatnie przestudiowałem informacje na okładce albumu na temat realizatorów dźwięku, bowiem brzmienie płyty jest znakomite. Instrumenty zostały zarejestrowane z najwyższą starannością, nie nachodzą na siebie, nie czuć przesadnej przestrzeni,, wokal „klei” się do całości - nie stanowi odrębności. Wszyscy muzycy mają tutaj swoje pięć minut, jednocześnie żadna sekcja nie została zaniedbana ani niepotrzebnie wywyższona. Martyna Kubiak podawała w wywiadach, że nagrania powstały w zasadzie w miesiąc, co też pewnie poskutkowało tak dobrym vibem brzmieniowym i stylistycznym. Jeśli jednak miałbym podawać tutaj instrumentalnego faworyta, to postawiłbym na wibrafon Marcina Patera - szczególnie dogrzewa nasze zmysły. Kwartet smyczkowy brzmi różnorodnie. Raz ma wydźwięk mocno „zachodni”, znany z zagranicznych nagrań, a nieraz zagra nam jak Stare Dobre Małżeństwo czyli bardziej swojsko. Kontrabas na płycie nie jest zbyt krzykliwy - bardzo lubię taki styl grania. Tutaj zaprezentował nam go Mateusz Szewczyk.
Wydanie
Wydanie - mimo swojej prostoty - jest bardzo estetyczne. Mamy prostą okładkę z kremową grafiką księżyca na granatowym tle. Tył koperty oraz label są zachowane w podobnym tonie kolorystycznym. Środek opakowania został ciekawie wykończony, surową aczkolwiek delikatnie lakierowaną tekturą. Żałuję tylko, że tak znakomity album w swojej warstwie słownej nie posiada żadnej wkładki tekstowej, bo naprawdę by się przydała. Z drugiej strony nadrabia sam nośnik. Muzyka została przygotowana na przezroczystym 180-gramowym winylu, który przy całości prezentuje się bardzo na miejscu.
Słuchając najnowszej płyty Rannych Ptaszków zaangażowałem się nie tylko muzycznie, ale jednocześnie tekstowo. Jest to wyjątkowa płyta pod tym względem. Przypomina o tym, co ważne w nowoczesnym świecie. Pozwala się zatrzymać i jednocześnie wcielać w życie zmiany, które pewnie każdemu by się nieco przydały. Więcej skupienia przy tej bliskiej, ważnej dla nas osobie. Nieco więcej zaangażowania, aniżeli standardowe „kup chleb” przy wyjściu do pracy. Oczywiście ta płyta to nie tylko tomik poezji, a mnóstwo ciekawych, jednocześnie ważnych, muzycznych smaczków. Alternatywny pop z wieloma elementami jazzu i progresji, który kupi najbardziej wybrednego słuchacza. Niepowtarzalny klimat nieprzespanych nocy, z całym ich naturalnym kolorytem: zmierzchem, rozgwieżdżonym niebem i przepełnioną nadzieją jutrznią. Dajcie się ze mną porwać w tę przygodę. Ja odbędę ją na pewno jeszcze nieraz z tą płytą, a i czekam z niecierpliwością na następną. Ranne Ptaszki - szybujcie jak najdłużej!
Płytę znajdziecie w naszej wyszukiwarce płyt winylowych.