
Elton John wraz z Brandi Carlile zadają słuchaczom pytanie: „Who Believes in Angels?”, a ja zastanawiam się, czy wierzę, że artysta z tak imponującym dorobkiem potrafi mnie jeszcze zaskoczyć. Przecież mówimy o twórcy, który niemal każdą dekadę od lat 70. potrafił zaznaczyć swoją obecnością – czy to na listach przebojów, scenach musicalowych, czy podczas królewskich uroczystości.
I oto odsłania się przede mną ogromna paleta barw nowego (luty 2025) wydawnictwa. Wszystko na okładce zdaje się krzyczeć: „To będzie kolorowa podróż!” I rzeczywiście – winylowy krążek, daleki od klasycznej czerni, zaskakuje trójkolorową stylizacją, która nawiązuje do musicalowego przepychu. Co ważne – nie tylko wizualnie, ale i technicznie album prezentuje się bardzo dobrze: tłoczenie jest satysfakcjonująco czyste.
Już otwierający utwór potwierdza moje przypuszczenia: mamy do czynienia z kompozycją, która mogłaby śmiało znaleźć się w repertuarze musicalu i nawet zaczęłam się zastanawiać czy nie był to album stworzony na takie potrzeby. Brandi Carlile wtapia się w ten świat z niesamowitą swobodą, a jej głos idealnie kontrastuje z ciepłą barwą Eltona.

Mój faworyt “Little Richard’s Bible” rozbłyskuje energią niczym klasyczny rock’n’rollowy numer lat 50. – żywiołowy, szalony i porywający do tańca. Ten utwór aż kipi szacunkiem do tamtej epoki, ale jednocześnie brzmi nowocześnie, świeżo i bez cienia kiczu.
Pierwszy moment zawahania pojawia się przy balladzie “Never Too Late”. Choć pięknie zaśpiewana, nieco zatrzymuje mój pozytywny odbiór albumu i przestaję czuć jako słuchacz emocjonalną więź, pomimo obiecującej warstwy tekstowo-muzycznej jestem gdzieś obok. Pozostaję nieco rozdarta, z mieszanymi uczuciami, gdy kończy się pierwsza strona płyty.
“B” wita tytułowym numerem i stopniowo prowadzi dalej słuchacza w intymne lub popowe rejony. Choć produkcja nadal trzyma wysoki poziom, zaczynam powoli „opuszczać tę imprezę” – chociaż nadal bardzo doceniam jej organizatorów. Nie mogę przyczepić się do staranności, z jaką została przygotowana ta płyta. To słychać – w aranżacjach, warstwie lirycznej, a przede wszystkim we wspólnym flow, które z naturalną lekkością łączy wrażliwości dwóch artystów o różnych muzycznych korzeniach, tworząc coś w miarę świeżego, a może i nawet ponadczasowego.

To album, który zyskuje przy kolejnych odsłuchach. Dla wiernych fanów Eltona Johna będzie to zapewne cenna pozycja w kolekcji – pełna smaczków i hołdów dla muzycznych inspiracji. Brandi Carlile natomiast potwierdza, że jest dziś jedną z najbardziej wszechstronnych artystek współczesnej sceny amerykańskiej.
Ja, jako słuchacz niezwiązany z Eltonem emocjonalnie, choć bardzo go ceniący, nie czuję się w pełni „kupiona”. Ale nie żałuję czasu spędzonego z tą płytą – to artystyczna rozmowa, która czasem bawi, a czasem chce wzruszyć lub zaprosić na parkiet.
Znajdź płytę w naszej wyszukiwarce płyt winylowych.