Naszym gościem jest autor kanału, który zyskał uznanie wśród fanów muzyki. Cesarz Lodów Bakaliowych temat historii artystów oraz tekstów piosenek traktuje z pasją i precyzją. Na YouTube zgromadził już ponad 20 000 subskrybentów. Jego styl? Nostalgiczny, wnikliwy, a jednocześnie przystępny. Potrafi łączyć analityczne spojrzenie z ciepłem wspomnień, przywołując ducha dawnych lat i emocji.
Cesarz Lodów Bakaliowych: Zastanawiałem się jak ma wyglądać moja Vinylowa5. Można było stworzyć hierarchię najlepszych płyt, ulubionych płyt, ale oceniane krążków jedynie przez pryzmat zapisanego na nich materiału nie ma według mnie większego sensu. Winyl jest tylko nośnikiem. Ten sam album będzie dobry zarówno w wersji analogowej, jak i w streamingu czy na kompakcie. Postanowiłem potraktować to bardziej osobiście. Sięgnąć pamięcią do momentów mojego życia, w których to właśnie winyl odegrał mniej lub bardziej kluczową rolę. Opowiem o płytach ważnych dla mnie na pewnych etapach życia, przywołujących wspomnienia, którymi chociaż pokrótce się z Wami podzielę.
Magnum – „Vigilante” (1986)
Na swoją osiemnastkę dostałem gramofon, Thorens TD-158. Do tej pory dźwięk winyla znałem z kombajnu marki Benytone, którego wkładka pamiętała jeszcze lata 80-te. Do tego sprzętu jeszcze wrócę, ale Thorens to był kompletnie inny poziom. Właściwie byłem już pogodzony z tym, że winyl po prostu brzmi słabo, ale cała magia odtwarzania czarnych krążków sprawiała, że zauroczenie nie minęło. Pomimo tego, że TD 158 nie jest topową konstrukcją, to wtedy w moją fascynację winylami tchnął nowe życie. Choć wciąż wydaje mi się, że 18 lat miałem nie dalej jak pięć lat temu, to jednak chłodna kalkulacja wskazuje na rok 2009. Dla kolekcjonerów płyt to były iście złote czasy. „London Town” Wingsów kupiłem w idealnym stanie na Jarmarku Dominikańskim za 10 zł, a starszy pan stojący obok mnie dziwił się że ktoś w ogóle traci pieniądze na takie “antyki”. Był to chyba pierwszy świadomie kupiony przeze mnie winyl, ale szczerze mówiąc nie pamiętam, czy kiedykolwiek położyłem na nim igłę. Zupełnie inaczej było z „Vigilante”. Wszystko też działo się na gdańskim Jarmarku. Podaż była spora, popyt mały, więc spokojnie można było spędzić przy jednym stoisku kilkadziesiąt minut. Bez znaczących spojrzeń ludzi którzy właśnie w tym momencie chcieli przejrzeć zawartość akurat tego samego kartonu. Decyzja o zakupie Vigilante została podjęta tak jak wiele innych w złotym okresie przemysłu fonograficznego - na podstawie okładki. Choć przyznaje, nagiąłem trochę zasady, bo wróciłem do domu, zapoznałem się z dorobkiem grupy Magnum (chyba już nawet na YouTube) i kawałek „Need a Lot of Love” sprawił, że na drugi dzień moja kolekcja powiększyła się o kilka albumów zespołu z Birmingham. Ale to „Vigilante” przez długie lata katowałem na moim Thorensie i do dziś uważam, że jest to genialny krążek.
Styx – „Cornerstone” (1979)
W międzyczasie zawrzała we mnie kupiecka krew, a w głowie wyklarował się chytry plan. Polski rynek winyli rozkwitał, ale prawdziwe Eldorado było na zachodzie. Wiem, że brzmi to tak, jakbym opowiadał o czasach głębokiej komuny, ale to właśnie ona sprawiła, że u nas wciąż w ogromnej większości dostępne były wydawnictwa rodzimych artystów, ewentualnie zagraniczne, ale tłoczone na licencji – w Polsce lub krajach bloku wschodniego. Zachodnie krążki, zaimportowane do kraju w czasach PRL-u, były zazwyczaj już mocno zjechane, głównie za sprawą wątpliwej jakości sprzętu. Receptą na taki stan rzeczy był oczywiście import, którym i ja postanowiłem się zająć. Choć żeby była jasność, nie było to w celach zarobkowych, a raczej by kupić coś dla siebie, coś odsprzedać i wyjść na tym wszystkim na zero, przy dobrych wiatrach na lekki plus. Niestety, trend pod tytułem “może zostawię to dla siebie” przyćmił całą intratność tego interesu, chociaż pozytywnie wpłynął na rozwój mojej kolekcji. Tak się składa, że w tym czasie dość mocno polubiłem się z kanałem Comedy Central i zostałem wiernym fanem dwóch seriali emitowanych wieczorową porą: The Office (zanim jeszcze stał się modny) i Seksu w wielkim mieście (jak już nie był modny). Znów wydaje mi się, że to wszystko było nie tak dawno temu, ale to przekonanie burzy fakt, że miałem wtedy mały, kineskopowy telewizor Philipsa. Co prawda było to już trochę passe ale jeszcze nikogo specjalnie nie dziwiło. Tak czy inaczej, w jednym z odcinków Seksu, Carrie umawiała się z o wiele młodszym od siebie facetem, miłośnikiem komiksów, który w pewnym momencie pochwalił się swoją kolekcją winyli. Główna bohaterka przeglądając płyty na jedną z nich zareagowała słowami “O mój Boże, Styx! Kocham Styx!”. Chociaż w serialu widać tylko tył okładki to jednak coś zaświtało mi w głowie. Szczerze mówiąc, nie pamiętałem ani żebym ten krążek kupił, ani żebym zdecydował, że zostanie ze mną. Ale rzeczywiście leżał na półce, jakby czekał na tę chwilę. Już pierwszy kawałek, „Lights” sprawił, że tamten wieczór spędziłem z albumem „Cornerstone” i przeniosłem się do Ameryki z przełomu lat 70-tych i 80-tych. Choć moim faworytem był numer „Boat on The River”.
Herb Alpert & The Tijuana Brass – „Whipped Cream & Other Delights” (1965)
Zamiłowanie do handlu sprawiło, że później kilka lat życia spędziłem na zacnym stanowisku przedstawiciela handlowego. Jednak tuż po maturze zacząłem pracę jako DJ weselny lub – jak kto woli – prezenter muzyczny. Za konsoletę trafiłem kompletnym przypadkiem w ramach zastępstwa, głównie dlatego, że ogarniałem klimaty pokroju Modern Talking czy Boney M i rozróżniałem Macarenę od Lambady. Ta przygoda trwała chyba z pięć lat, a odwieszając słuchawki na kołek miałem marzenie by do branży weselnej wrócić, ale w roli fotografa. Fotografia była obecna w moim życiu gdzieś od czasów liceum. Wtedy starałem się dokumentować różne mniejsze lub większe wydarzenia okołoszkolne, również dlatego, że wiązało się to zazwyczaj ze zwolnieniem z lekcji. Natomiast żyłem w przekonaniu, że zawodowo ze zdjęć można utrzymać się wyłącznie pracująć dla Vougue’a. Tę percepcję zmieniło poznanie branży weselnej i choć mam wrażenie, że fotografia ślubna uznawana jest za mało prestiżową, to w moim odczuciu jest zupełnie na odwrót. Nie ma dubli, nie można kontrolować światła, ważne chwile często trwają tak krótko, że dany kadr można uchwycić albo w ułamku sekundy, albo nie zrobi się już tego nigdy. Tak jak śpiewali Kansas w „Dust In The Wind” – zamykam oczy na moment i moment przemija.
W każdym razie, kilka lat na wspomnianym stanowisku handlowca sprawiło, że znów zaczęło mi brakować wesel. Przygotowując się do swojego debiutu (który znów był zupełnie przypadkowym zastępstwem), przeglądałem reportaże innych fotografów, trafiając na zdjęcia z przygotowań w bardzo gustownie urządzonym domu. Na jednym z nich, na stoliku leżał winyl, który przykuł moją uwagę. Czy to dlatego, że okładka przedstawiała nagą kobietę w bitej śmietanie (a właściwie w piance do golenia mającej imitować bitą śmietanę)? Cóż, być może. Ale dobry marketing to skuteczny marketing. Instrumentalne aranżacje standardów muzycznych w wykonaniu Herba Alperta okazały się wspaniała podróżą do lat 60-tych. To jak ścieżka dźwiękowa do filmu, który tworzy się w naszej głowie podczas słuchania. A mi przywodzi na myśl wspomnienia o moim pierwszym zleceniu fotograficznym, które wtedy było spełnieniem marzeń.
Vladimir Vysotsky – „Vladimir Vysotsky Sings His Own Songs” (1978)
Bez wątpienia nasz gust muzyczny kształtuje się w dużej mierze za sprawą otoczenia i choć mój głównie ukształtowały winyle ojca (o czym za chwilę), to dzięki mojej babci poznałem Władimira Wysockiego. Płyty rosyjskiego barda piętrzyły się na stoiskach winyli “po 5 zł”, więc próg wejścia we wschodnie klimaty był relatywnie niski. Choć od kogoś, kto kompletnie nie znał języka, wymagał trochę zaangażowania. Na szczęście Internet w tych sprawach jest niezastąpiony i im bardziej rozumiałem teksty Wysockiego, tym bardziej zaczynało między nami iskrzyć. „Moskwa-Odessa” choć może sprawiać wrażenie poezji co najwyżej średnich lotów, dla mnie jest kwintesencją geniuszu Władimira Wysockiego. Tej umiejętności chowania metafor pod płaszczykiem opisywania codziennych realiów.
Na przestrzeni lat udało mi się odwiedzić kilka krajów, które Wysocki wspominał w swoim przeboju, ale wciąż na liście do odhaczenia widniała tytułowa Odessa. Na początku 2022 roku, kiedy widmo wojny stawało się coraz bardziej realne, pojawiały się doniesienia jakoby atak na Ukrainę miał zostać wstrzymany do czasu zakończenia Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Chinach. Z kolei ja, jak na człowieka zdroworozsądkowego przystało, potraktowałem to jak najbardziej poważnie. Pomyślałem: “Teraz albo nigdy” i 11 lutego 2022 roku zameldowałem się na lotnisku w Odessie.
Na miejscu zobaczyłem miasto, które wydawało się nie zasypiać. Pełne ludzi o każdej porze dnia i nocy. Myśląc Odessa, w głowie mam smak jagodowych papierosów i wiśniowego likieru, sprzedawanego na wynos z małego kiosku przy akompaniamencie hitów lat 80. Wtedy odniosłem wrażenie, że media chyba trochę przesadzają. Że tam, na miejscu, nic nie zapowiadało tego, co miało nastąpić. Nie zauważałem, że w samolocie nie było turystów, że hotel był całkowicie pusty i – biorąc pod uwagę lokalizację – śmiesznie tani. Po powrocie odebrałem telefon z jakiegoś urzędu, z pytaniem czy na pewno jestem na terenie Polski i wtedy już się domyśliłem, że to co zrobiłem było chyba trochę nieodpowiedzialne. Ale też, że do Odessy prędko nie wrócę.
Lombard – „Szara maść” (1984)
Obiecałem, że wrócę jeszcze do wspomnianego kombajnu marki Benytone, bo rzeczywiście jest on symbolem początku mojej muzycznej przygody. Konkretnie był to model M5132L, czyli gramofon, magnetofon, tuner i wzmacniacz w jednym. Sprzęt należał do mojego ojca, podobnie jak kilkadziesiąt płyt, które stały się zalążkiem mojej kolekcji. Miałem wtedy siedem albo osiem lat. Na starówce w Gdańsku usłyszałem grane na gitarze przez ulicznego muzykanta „Przeżyj to sam” Lombardu. Oczywiście nie wiedziałem, co to za piosenka, o tym powiedziała mi moja mama, ale ten kawałek tak utkwił w mojej głowie, że za jej radą pojechałem do babci (ale nie tej od Wysockiego) z nadzieją na odnalezienie płyty „Live” i przegranie jej na kasetę (tak, dziś brzmi to abstrakcyjnie). Wtedy jeszcze, jak na dziecko przystało, mój gust muzyczny oscylował między Smerfnymi hitami i soundtrackiem z Kubusia Puchatka. Z tego co pamiętam, nagrywałem już na kasety jakieś notowania listy przebojów Hop-Bęc, ale kompletnie nie pamiętam bym tego słuchał. Więc może moja mama nauczyła mnie obsługiwać kaseciaka Sony tylko po to, by jakoś zająć mnie wieczorami.
W każdym razie w mieszkaniu babci był Benytone i kilka płyt, wśród których jednak nie znalazłem „Live”. Za to znalazłem „Szarą maść”. Wprawdzie wtedy kompletnie nie doceniłem tego krążka, nie znałem pojęcia concept albumu, nie rozumiałem do końca o czym są te teksty, ale kawałek „Bezcieleśni, bezszelestni” sprawił, że Lombard stał się dla mnie czymś więcej niż zespołem. Pokochałem brzmienie syntezatorów i dziś najbardziej ubóstwiam instrumentalny numer z tego krążka czyli „EKG”, zakończony genialnym przejściem do motywu ze „Stanu gotowości”. Więc gdyby nie „Szara maść”, prawdopodobnie nie zostałbym drugim Cesarzem internetu (zaraz po Marcinie Najmanie) i możliwe, że moje zaangażowanie muzyczne skończyłoby się na słuchaniu radia w drodze do pracy. Aha. Reszta płyt się znalazła. Była w piwnicy. Wśród nich „Live” z autografami Stróżniaka i Ostrowskiej, które oczywiście mam do dziś.