Vinylowa5

Marcin Biedny

Julia Cieślik
Julia Cieślik
08.04.2025

Marcin Biedny – manager Nocnego Kochanka od 2018 roku, promotor i animator kultury z rockowym zacięciem. Zrealizował dziesiątki wydarzeń w Polsce i za granicą – od Wrocławia po Tallinn i Odessę. Na co dzień działa jako A&R, booker, kurator i producent, łącząc niezależną scenę z instytucjami kultury. Z wykształcenia historyk, z pasji – człowiek dźwięku, słowa i dobrego chaosu.

Johnny Cash - A Thing Called Love  - okładka

Johnny Cash - A Thing Called Love

Johnny Cash jest ze mną od tej płyty. W końcówce lat 90. mój starszy brat Andrzej zaczął zbierać winyle. W swojej kolekcji miał ich  całkiem sporo – dużo klasyki rocka, sporo bluesa, mnóstwo The Rolling Stones i Pink Floyd. Później kolekcja trafiła do piwnicy i została zapomniana. Płyty leżały tam kilka długich lat. Znalazłem tę zakurzoną stertę winyli i wybrałem kilka, które mnie zainteresowały, ale też takie, których nie znałem. Jedną z nich była ta ze starszym panem na okładce. Mając 15 lat odpaliłem na starym gramofonie "A Thing Called Love".

Niestety Johnny’ego Casha nie było już na świecie. Ale zostawił po sobie tak wiele. Poznawałem go przez muzykę, budując w wyobraźni obraz człowieka, którego polubiłem. Człowieka pełnego kontrastów – dumnego i pokornego zarazem, doświadczonego przez życie, upadającego i podnoszącego się raz po raz.

Lata później poznałem jego córkę Rosanne Cash. Byłem producentem jej jedynego koncertu w Polsce. Rozmawialiśmy długo: o tej płycie, o Krisie Kristoffersonie i… o jej tacie. Nie zapomnę tych zdań, w których mówiła „my dad…”. 

"A Thing Called Love" była moimi drzwiami do jego twórczości. To dzięki tej płycie wszedłem w świat Casha – świat, który w pewnym sensie mnie ukształtował.

R.E.M. - Out of Time  - okładka

R.E.M. - Out of Time

To dla mnie bardzo ważny album. Płyta, która była ze mną, gdy byłem kimś w rodzaju zbuntowanego nastolatka. Nie słuchałem metalu, nie słuchałem rapsów, słuchałem dużo R.E.M. Emocjonalność i szczerość Stipe’a jakoś bardzo do mnie trafiła. Radosna, melodyjna piosenka „Shiny Happy People” kontrastująca z brutalną rzeczywistością, do której nawiązuje cały numer (masakra na placu Tian'anmen), narysowała mi gorzką sprzeczność i ironię rzeczywistości. 

Wreszcie, był to jedyny album, który miałem ze sobą w szpitalu, do którego trafiłem w związku z  cukrzycą, na którą choruje od ponad 20 lat. Kasetę "Out of Time" katowałem wówczas na okrągło na swoim walkmanie (!). I to wtedy, w tym szpitalu, słuchając numerów z tej płyty, zobaczyłem pierwszy raz na oczy moją kochaną żonkę! 

Astronautalis - This is Our Science - okładka

Astronautalis - This is Our Science

This is Our Science otworzyła mi oczy na totalnie głębokie uczucie, które wydarza się na scenie podczas koncertu i w muzyce w ogóle. 

Album "This is Our Science" poznałem przy okazji koncertu Astronautalisa. Bardzo dla mnie wyjątkowego, bo… był to pierwszy koncert, który miałem zrobić. Sam. Od początku do końca. To było w okolicach 2011 roku, kiedy zaczynałem dopiero swoją okołomuzyczną karierę w Ośrodku Działań Artystycznych Firlej we Wrocławiu (w tym samym, którym 6 lat później Nocny Kochanek zagrał swój pierwszy w historii wyprzedany koncert). Zlecono mi wówczas research i zabukowanie artysty, który miał zagrać na imprezie towarzyszącej festiwalowi Asymmetry. Znalazłem Astronautalisa - gościa, który po wejściu na scenę… odpalał się i palił do końca. W jego emocjach, ekspresji, takim ogólnym wyrazie i prezencji na scenie było dla mnie coś, co pokazało, że nie trzeba być Jamesem Hetfield’em czy Axlem Rose’em i grać dla  setek tysięcy ludzi, żeby faktycznie żyć muzyką na scenie. Koncert Astronautalisa pokazał mi, że najważniejszą wartością jest prawdziwość, szczerość i wiara w to, co robi się na scenie, bez znaczenia czy widzi cię siedem osób, czy 50 000 ludzi zgromadzonych na olbrzymim stadionie. 

Ta płyta do dziś przypomina mi o tych wartościach i jest jedną z najważniejszych w mojej kolekcji. Nasze spotkanie Andy, czyli Astronautalis również zapamięta do końca życia. Krótko po koncercie wytatuował sobie na nadgarstku pewną sentencję, którą rzuciłem podczas jazdy samochodem pod prąd, ulicą jednokierunkową… Ale to opowieść chyba na inną okazję! 

Zoroaster - Zoroaster - okładka

Zoroaster - Zoroaster

“...Kurde, to tak można grać?”

W 2010 roku zaczynałem poznawać życie, serio. Poznawałem muzykę, zespoły i sposoby grania, o których wcześniej nie miałem pojęcia. Melvins, Neurosis, Unsane, Baroness, Isis, Sleep czy YOB albo Weedeater odkrywali przede mną jakieś zupełnie nowe, totalnie inne używanie dźwięków, które były dla mnie wówczas jakimś kosmosem. 

Zoroaster był pierwszym zespołem, po usłyszeniu którego zapytałem sam siebie - TO TAK W OGÓLE MOŻNA? 

To nie było metalowo-weselne przygrywanie pitupitu Iron Maiden czy Black Sabbath. Tam było samo ciężkie, sama smoła. Taka gęsta i obezwładniająca. Autentyczność dźwięków, hipnotyczne riffy i te ultra powolne, surowe i przemyślane rytmy otworzyły mi umysł na zupełnie nową rzeczywistość. 

Wardruna - Runaljod - Yggdrasil - okładka

Wardruna - Runaljod - Yggdrasil

Poprzednie cztery płyty opisałem w ciągu jednego wieczoru. Ale ta jedna "Runaljod – Yggdrasil", przez ponad trzy tygodnie była tylko tytułem na mojej liście pięciu najważniejszych albumów. Ostatnim, choć powinna być pierwszym. Może dlatego, że pisząc o niej, muszę tak naprawdę napisać dość bardzo osobiście, o sobie – a to jest trudne dla mnie zadanie.

Boję się nieco, że będzie nieco zbyt patetycznie. Trudno jednak mówić mi o czymś tak głęboko zakorzenionym we własnej wrażliwości bez ryzyka, że zabrzmi to jak banał. Jednocześnie, bardzo nie chciałbym składać wyświechtanych frazesów w stylu Pawła Coelho.

"Runaljod – Yggdrasil" to nie jest dla mnie zwykła płyta. To muzyka, którą wybrałbym, gdybym miał zobrazować swoją… duszę. Lub to coś, co chciałbym, aby nią było, albo też to, co tam masz w środku i definiuje kim jesteś. 

Dźwięki z tej płyty rezonują ze mną na poziomie, którego nie potrafię do końca wytłumaczyć – jakby budziły coś pierwotnego, coś, co istniało we mnie od zawsze, ale nie potrafiło się przebić do świadomości. W tej muzyce jest coś takiego mistycznego, nieuchwytnego. Dziwna atmosfera tajemnicy wymieszana z jakąś odległą duchowością. To dźwięki, które otwierają przestrzeń w mojej głowie – pozwalają odpocząć, ale też stają się formą dopingu, gdy potrzebuję motywacji. 

Nie wiem, czy umiem to wytłumaczyć komuś, kto nigdy nie słuchał Wardruny. To chyba nie jest muzyka do takiego „zwykłego” słuchania. Przynajmniej dla mnie, bardzo ją czuję i przeżywam.

foto: Konrad Czapracki
Przeczytaj także wywiad z Krzysztofem Sokołowskim z Nocnego Kochanka.

Jedyny polski portal o płytach winylowych. W sieci już od ponad 10 lat (wcześniej Psychosonda)

Dane kontaktowe

Redakcja Portalu Winylowego
(biuro e-words)
al. Armii Krajowej 220/P03
43-316 Bielsko-Biała

© 2025 Portal Winylowy. All rights reserved.