Moi rodzice wprawdzie mieli mnóstwo czarnych płyt, ale kiedy tylko pojawiły się kasety, a potem płyty CD, od razu przerzucili się na nowocześniejszą technikę. Głównie z powodów komfortu - tak mi tłumaczono. Kiedy wyjechałam na studia, nie zabrałam żadnej z nich, a gdy wróciłam po śmierci mojego ojca, okazało się, że winyle zostały rozdane rodzinie. I powiem szczerze - nie płakałam zanadto. Moje osobiste "nawrócenie" nastąpiło po latach, kiedy miałam już swoje mieszkanie. Byłam z dzieckiem w Paryżu. Spacerowałam starymi uliczkami i zobaczyłam cudowny sklepik. Zaczęłam oglądać okładki, puszczaliśmy sobie stare francuskie piosenki i z tego wywiązała się niezwykła rozmowa z panem, który to prowadził. Opowiedział mi historię swojego życia i ... ani się obejrzałam, a był już wieczór. Do Warszawy wróciłam z walizką do połowy wypełnioną zdobytymi płytami. Kiedy pokazałam je swojemu ówczesnemu narzeczonemu, złapał się za głowę mówiąc: Jak można tyle pieniędzy wydać na stare płyty i to jeszcze w euro?! Twierdził, że zachowałam się głupio, że je wszystkie można dziś kupić na allegro, a nie taszczyć i dopłacać za nadbagaż na lotnisku. Ale ja byłam przeszczęśliwa. Sprawdziłam i okazało się, że niektóre to były perełki, nie do zdobycia u nas. Uwielbiam takie trofea... Tak się zaczęła moja przygoda z winylami.
Kupiłam sprzęt, zmusiłam mojego chłopa, żeby mi to wszystko podłączył i pamiętam dokładnie ten magiczny moment, kiedy położyłam czarną płytę na talerzu, uruchomiłam sprzęt, a z głośników popłynął dźwięk. To było coś niebywałego. Zupełnie inne doświadczenie niż z Tidala czy płyty CD. Jest mi to bardzo bliskie, w sensie cofania się i patrzenie na świat z dystansu. Poczułam się jak w dobrej opowieści. Od tamtej pory codziennie rano, zanim zaparzę sobie kawę, włączam gramofon i puszczam muzykę. Ona sączy się powoli, a czasem szybko. Czasami jest to Elvis Presley, czasami chóry cerkiewne albo Mozart - zależy od mojego nastroju i też pogody oraz zadań do wykonania. To mój rytuał. Można powiedzieć, że płyty "robią mi dzień":) Zresztą kiedy przychodzą goście, zawsze grzebią mi w kolekcji i to jest świetna zabawa. Każdy wie, że płyta jest krótka, że trzeba ją przekładać na drugą stronę, zmieniać, to wszystko dzieje się przede wszystkim wolniej, jest czas na oddech, na zastanowienie. To taki mój osobisty rodzaj medytacji.
Kisielewski i Tomaszewski - Plays Favorite Melodies
Tę płytę kupiłam dokładnie w Sylwestra na jednej z internetowych aukcji. Dla żartu, bo bardzo mnie rozśmieszyły żaboty panów wirtuozów. Słuchaliśmy różnych płyt i wywiązała się rozmowa na temat starych dobrych pianistów. Ktoś z towarzystwa o niej opowiedział i w kilka minut już była moja. Kiedy przyszła, odpakowałam paczkę, włączyłam, najpierw rechotałam, a potem słuchaliśmy jej w kółko, niemal każdego dnia. Szalone tempo, znane piosenki, ale to nie tylko chodzi o sztukę, ale też o to, że kiedy ją włączam, to mam uśmiech dookoła głowy.
Daniel Guichard - Les chansons que j'aime
To jedna z tych płyt przywiezionych jako pierwsze z Francji. Nostalgiczne retro, piękny, lekko chrapliwy głos. Zawsze będzie mi się kojarzyła ze starymi francuskimi filmami. Pomijam aranżacje, bo pozostawiają wiele do życzenia. Ale traktuję te pieśni raczej jako „wprowadzacz” w dobry, nieco melancholijny nastrój. Kiedy włączam ten album, czuję się jak na wakacjach. Jakbym siedziała na francuskiej uliczce i mogła chwilę odpocząć. Jest w tym słońce, zabłąkany w kąciku uśmiech, świeżo zaparzona kawa, bagietka i kapka dżemu truskawkowego oraz nieco kiczu, który wcale mi nie przeszkadza.
Dang Thai Son plays Chopin
Cóż, nikomu chyba nie trzeba zbyt wiele mówić o tej płycie. Kiedyś marzyłam o karierze pianistki. Grałam na fortepianie od 5 roku życia. Mam rozstaw palców właściwy dla "szopenowskich" akordów, nie musiałam nawet wkładać sobie drewnianych patyczków, jak moi koledzy ze szkoły muzycznej. Zresztą Chopin oddziaływał na mnie zawsze. Dudni melancholią, jest w nim nerw wojownika i ckliwość płaczących wierzb... Uwielbiam wykonanie akurat tego wirtuoza i mam wiele jego płyt, sporo kiedyś się nim fascynowałam. Zawsze kiedy włączam ten album, myślę jednak o tym, że los wie, co robi i że nigdy nie umiałabym namalować dźwięków tak pięknie, jak czyni to ten artysta. Płytę dostałam od dziecka na Dzień Matki, więc jest dla mnie szczególna.
Bułgarskie śpiewy cerkiewne
Pochodzę ze wschodu, z rodziny prawosławnej. Jako dziecko śpiewałam w chórze, choć wcale nie mam talentu wokalnego. Moja mama i tata także śpiewali. Uczestniczenie w liturgii było dla nas wszystkich niezwykłym doświadczeniem duchowym. Do dziś mam ciarki, kiedy słyszę te dźwięki i choć nie rozumiem ani słowa, wcale mi to nie przeszkadza. Zaklęcia trafiają mi do serca i tam zostają. Czuję się wówczas kompletna, jakbym odzyskiwała połączenie z wszechświatem, a teraz także - po śmierci moich rodziców - z nimi samymi, którzy, wierzę w to, są moimi aniołami stróżami. Piękna, cudowna płyta. Nie ma człowieka, na którego by nie działała. Sprawdziłam tysiące razy. Jest ze mną od lat. Jest już trochę zużyta, ale nie mogę niestety trafić na drugi egzemplarz. Choć czasami przeskakuje (ale nie zawsze, nie wiem, od czego to zależy), włączam ją zwłaszcza, gdy mi ciężko i źle, by przypomnieć sobie, że wszystko to jednakowoż marność.
Palestrina, Missa Papae Marcelli
Nie wiem, co można napisać na temat tej muzyki. To jedna z moich najukochańszych. Doświadczenie duchowe. Ciarki na plecach. Włoski na karku zawsze stają mi dęba, kiedy rusza czarny krążek. Kiedy siadam i zanurzam się w tym oceanie piękna, nie jestem w stanie podzielić uwagi. Empiryzm totalnie magiczny. Czuję się, jakby mnie oczyszczała. Jakby te głosy zmywały ze mnie wszystko to, co złe i jestem jak nowo narodzona. Nie wyobrażam sobie, żeby słuchać tego na komputerze, czy w telefonie. Tylko płyta daje mi taki rodzaj odczuć. Jestem absolutnie uzależniona. Co ciekawe upolowałam ją w sklepie ze starociami gdzieś na obrzeżach Londynu. Kosztowała śmieszne pieniądze. Tam nie było płyt, tylko jakieś graty, stare kasety video i mnóstwo popielniczek, talerzy. Kiedy ją przyniosłam do kasy, pani zdziwiła się, że mają coś takiego. A była w stanie praktycznie idealnym. Czasami sobie myślę, że czekała tam na mnie.
Marcin Kreczmer: Wydaje się, że bardziej widoczni są mężczyźni słuchający winyli. Uważa Pani, że z jakiegoś powodu audiofilia to męska pasja? Czy może kobiety po prostu nie afiszują się tak ze swoimi gramofonami?:)
Katarzyna Bonda: Nie mam pojęcia dlaczego kobiety nie używają gramofonów tak często jak mężczyźni. W mojej opinii przeszkodą są kwestie techniczne. Nie jesteśmy w tym dobre. Ja zaczynałam od takiego taniego chińskiego gramofonu, w którym były wbudowane głośniki. Kiedy złamała się igła, poszłam do fachowca, a on mnie zbeształ, że na takim sprzęcie słucham wielkich dzieł! Zawstydziłam się i zaczęłam się bardziej interesować tematem. To jest cudowne i piękne hobby. Wcale nie chodzi w nim o pieniądze. Można za naprawdę niewielką sumę zdobyć używany gramofon w świetnym stanie. Jakoś nie lubię tych bezdusznych, nowych sprzętów (ci, którzy je posiadają, twierdzą, że jeszcze nie dojrzałam, co jest możliwe). Głośniki, amplitunery i gramofony zachwycają mnie także ze względów estetycznych. Niektóre są tak piękne, że choćby dla ozdoby nie wymieniłabym tego sprzętu na żaden inny. No cóż, ja nie mam telewizora właśnie z tej przyczyny. Uważam, że to najbrzydsza rzecz pod słońcem. Jeśli nawet bym się zdecydowała, to chyba schowałabym go w starej szafce art deco:)
Poza tym by docenić muzykę na płycie, chyba trzeba mieć po prostu starą duszę. Tu idzie o pewien rodzaj wrażliwości, o miłość do korzeni, o kolekcjonowanie wspomnień, jak również o to, że szanujemy to, że jesteśmy tu i teraz. A przecież bycie tu i teraz oznacza jednocześnie przeszłość i przyszłość. Winylowa infekcja jest więc dla mnie czymś o wiele więcej niż słuchaniem muzyki, ale doświadczaniem świata. Jest dla mnie tym samym, co uczucie, jakie daje ludziom wizyta w kościele czy cerkwi. Tyle, że bez zadęcia, kameralnie, dla siebie samego.
Foto: Katarzyna Bonda