Kazik Staszewski - polski muzyk, wokalista, saksofonista, autor tekstów i muzyki, aranżer. Współzałożyciel i członek zespołów Kult, KNŻ, El Dupa i Zuch Kazik.
Marcin Kreczmer - Przejdźmy do sedna - winyle. Czy uważasz się za kolekcjonera?
Kazik Staszewski - Nie. Teraz już nie kolekcjonuję płyt. Po prostu nie mam już miejsca w domu na to wszystko. Poza tym słucham dużo mniej muzyki niż kiedyś. Może słyszałeś tu i ówdzie o moich kłopotach ze słuchem. Mam dosyć sporo ograniczone możliwości delektowania się piękną jakością dźwięku płyt winylowych. Tak więc nie zbieram, nie kupuję. Jedyne rzeczy, które powiększają moją kolekcję, to te, które dostaję w prezencie. Wielu ludzi ma taką chęć, żeby mi coś podarować.
Trochę czytałem o twoich problemach ze słuchem. Wydaje się, że to coś poważnego, skoro nie jesteś w stanie posłuchać muzyki w domu?
Nie, no jestem w stanie posłuchać, ale na co dzień korzystam z aparatów słuchowych. Nie dotyczy to prób, koncertów, czy snu albo kąpieli, bo wtedy nie mogę ich używać (śmiech). Niestety aparat słuchowy ma taką wadę, że dosyć mocno kompresuje dźwięk i to w taki brzydki sposób. Jednak najlepszy kompresor to człowiekowi dała natura - ucho. W naszej technice jeszcze się nawet nie zbliżyliśmy do tego. Generalnie, żeby bezproblemowo porozmawiać, pójść do teatru, obejrzeć coś w telewizji, muszę używać aparatów, a one w dużym stopniu zniekształcają muzykę. Natomiast kiedy je wyjmę, to musi być bardzo głośno. Mam w dużym stopniu obcięty środek i górę. Właściwie to ograniczam się do słuchania muzyki w samochodzie, gdzie w mniejszym stopniu zwraca się uwagę na high endową jakość.
Jesteś z pokolenia, w którym winyle jeszcze królowały – w czasach twojej młodości, dzieciństwa. Podzielisz się jakimiś wspomnieniami z tamtego okresu? U was w domu się słuchało?
Tak, oczywiście. Moja mama miała gramofon Bambino. Przywiozła z Kanady, gdzie pracowała na przełomie bodajże '65-'66 roku dużo płyt. Lubiła Louisa Armstronga, więc trafiło się kilka jego albumów. Lubiła też Ellę Fitzgerald, tak że również było parę jej rzeczy. Nie starała się ograniczać mojego zainteresowania muzyką. Wręcz przeciwnie – próbowała je podsycać. Kiedy byłem jeszcze w przedszkolu, to już kupowała mi winyle. Oczywiście wtedy nie mówiło się winyle, ale po prostu płyty. Wiesz, Niemena, Breakoutów, tego typu rzeczy. Będąc więc jeszcze bardzo, bardzo mały, słuchałem ich na Bambino 4.
Z drugiej strony był też tata, który mieszkał we Francji i też dbał o to, żebym nie był zupełną ofiarą losu, jeśli chodzi o muzykę, a szczególnie muzykę zagraniczną. Bo tego nie było w Polsce, poza jakimiś sporadycznymi wydaniami zespołów drugoligowych albo i trzecioligowych. A po jego śmierci odziedziczyłem całkiem sporą kolekcję. Stała się ona zaczątkiem czegoś większego. Później niestety kolekcja taty i moich płyt została trochę zniszczona. Mieliśmy takiego psa, który bardzo bał się burzy. Kiedy się zaczynała, to rzucał się w jakiś kąt i próbował wykopać dół, żeby się w nim schować. No i kiedyś rzucił się na te płyty, próbując w nich wykopać dół i sporo zdewastował (śmiech). Ale na szczęście nie wszytko.
Masz do teraz jakieś płyty z tej kolekcji taty?
Kilka mam. Np. Mireille Mathieu, to francuska piosenkarka. Parę rzeczy z muzyki poważnej, wykonania Mozarta, Bacha. To wszystko mam po nim. Mama opowiadała, że tata kolekcjonował również muzykę z marszami wojskowymi, szczególnie niemieckimi, co może być trochę paradoksalne, bo sporo czasu w trakcie okupacji, spędził w obozie koncentracyjnym.
To jest faktycznie ciekawa sprawa...
Tak. Kiedy umarł i te płyty były sprowadzane do Polski, to zostały zarekwirowane (śmiech). Nic, co miało w sobie jakąkolwiek symbolikę hitlerowską, nie miało prawa dostać się do kraju. Pamiętam, że zabierano mi nawet modeliki do sklejania z niemieckimi samolotami i czołgami, które mi ciotka przywoziła. A wiadomo było, że niemieckie wojsko podczas II wojny światowej było najładniejsze pod względem wizualnym. Przecież ubrania projektował im Hugo Boss (śmiech). To były ładne rzeczy. Tak więc te płyty z marszami niemieckimi zabrali celnicy.
Powiedziałeś na początku, że już nie kolekcjonujesz. Ale rozumiem, że kiedyś miałeś na to sporą zajawkę?
Miałem, miałem. Ale kilkakrotnie w głupi sposób pozbyłem się części swojej kolekcji. Kiedy byłem nastolatkiem, już miałem jakiś zbiór. W momencie, kiedy pojawił się punk rock, to stwierdziłem, że wszystko przed punk rockiem się nie liczy. Wszedłem w tę estetykę i bardzo szybko utknąłem. No i za pół darmo pozbyłem się bardzo wielu fajnych płyt. Miałem wszystkie płyty Pink Floydów do ‘77 roku, Zeppelinów, poszczególne albumy Black Sabbath... Ja to wszystko posprzedawałem za jakieś grosze. Stwierdziłem, że od teraz będę kolekcjonował tylko i wyłącznie rzeczy punkowe.
Drugim, granicznym momentem, który uderzył w moją kolekcję, było, co tu dużo gadać, pojawienie się kompaktów. Przestawiłem się wtedy zupełnie na CD. Nie pozbyłem się wtedy niczego, ale zacząłem już kupować tylko i wyłącznie kompakty. Wprawdzie wkrótce potem zespoły przestały wydawać na winylach, ale był taki dosyć długi okres przejściowy, chyba z trzy lata, że wychodziły płyty zarówno na CD, jak i na winylu. No ale ja już wtedy brałem tylko kompakty.
Przypomina mi to czasy, kiedy ja odkryłem punk rocka. Na kilka lat przestałem słuchać czegokolwiek innego (śmiech). Powiedz, jak to wyglądało, kiedy jeszcze zbierałeś płyty. Szukałeś białych kruków, czy bardziej zwracałeś uwagę na gatunek, w którym akurat siedziałeś?
Bardziej zwracałem uwagę na zespoły. Miałem sporą kolekcję Joy Division, który był wtedy u mnie na piedestale, czy The Clash, których również bardzo ceniłem. Miałem ich płyty oficjalne, ale również nieoficjalne, tzw. bootlegi. Nie mylmy płyty pirackiej z bootlegiem, bo to jest zupełnie coś innego. Miałem jakieś bardzo słabo brzmiące koncerty The Clash czy Buzzcocks, wydane na winylu, które kupowałem na targu Notting Hill Gate w Londynie, na Portobello Road. Było tam dużo stoisk z płytami. Byłem tam ostatnio. Teraz sprzedaje się jako rarytasy legalne wydania z lat osiemdziesiątych. A wtedy, ponieważ była masa sklepów płytowych na mieście, to trzeba było zainteresować klienta czymś wyjątkowym. Mam na przykład – wydaje mi się, że jest to rarytas – płytę Joy Division z identyczną okładką jak ich debiut „Unknown Pleasures”, tylko grafika jest powiększona na całą stronę. Ta płyta była całkiem przyjemnie nagrana, ale nigdy nie było oficjalnego wydania. A na Portobello można było dostać.
Tak więc mam trochę ciekawostek. Rzeczy z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, oryginalne wydania, które teraz mają swoją cenę i nie są tak łatwo dostępne. Są oczywiście wypasione wznowienia na 360 albo 180 gramowych nośnikach, można je dostać, ale te oryginalne wydania to często rzadkość na rynku.
Miałem ciocię w Londynie. Ona była dosyć oszczędna, ale od czasu do czasu coś przywiozła. Wtedy prawdziwą legendą i czymś nieosiągalnym była „Ciemna strona księżyca” Floydów. Poprosiłem ciotkę o ten album. Ponieważ, jak już wspomniałem, była oszczędna, to nie przywiozła mi „Ciemnej strony księżyca”, tylko taką płytę, „Masters of Rock”, składankę Pink Floydów, jeszcze z Sydem Barretem. Były na niej single i kawałki z pierwszego longplaya. Nie wykluczam, że kupiła ją gdzieś w sklepie spożywczym w ofercie. Najpierw byłem rozczarowany, ale szybko mi się spodobała. Później, kiedy nadszedł ten czas, że pozbywałem się wszystkiego, co nie było punkowe, sprzedałem ją. Trochę później, kiedy byłem w Berlinie Zachodnim, okazało się, że ta płyta jest warta na rynku kolekcjonerskim 500 marek niemieckich, bo to jest jedyne wydanie winylowe w tym stylu, a do tego wydane tylko w Niemczech. I nigdy nie wyszło na kompakcie. Na szczęście mój syn, który ma nosa do szperania w takich historiach, po wielu, wielu latach znalazł takiego samego frajera jak ja i kupił tę płytę za 40 złotych na jakiejś aukcji internetowej i mi ją podarował. Tak, że znowu ją mam. A jest warta dużo więcej niż 40 złotych (śmiech).
A co z wcześniejszymi wydaniami Kultu i Kazika? Niektóre z nich też stały się białymi krukami. Masz któreś z tych starszych pozycji?
Zdaje się, że mam po jednej sztuce. Najbardziej żałuję swojej pierwszej solowej płyty. Wyszła na winylu, choć to już było niespotykane. To były lata 90., więc jakikolwiek winyl to była rzadkość. Dostałem 50 egzemplarzy autorskich. Pamiętam, że były w trzech kolorach: czerwonym, białym i czarnym. Wszystko rozdałem i teraz nie mam żadnej. Ktoś mi ostatnio pokazywał, że to jest warte z 900 złotych. 50 razy 900, to jest niezła suma (śmiech)
„Spalam się” chodzi teraz nawet po kilka tysięcy.
No widzisz... To jeszcze więcej niż myślałem.
Tak apropos „Spalam się”, czytałem w necie, że nie ma szans na wznowienie. Podobno chodzi o prawa autorskie do sampli?
Tak. Chcieliśmy wznowić z SP Records zarówno „Spalam się”, jak i drugą: „Spalaj się”, ale okazało się, że nie da rady. Wiesz, wtedy były takie partyzanckie czasy. Myśmy nikogo nie pytali o prawa do próbek muzycznych, tylko ładowaliśmy do piosenek, co pasowało. A teraz, jak się to fachowo mówi, trzeba te sample wyczyścić. No i okazało się, że niektóre próbki, które wtedy użyliśmy, nie da się wyczyścić. Np. AC/DC w ogóle nie daje zgody na wykorzystanie swoich fragmentów do samplowania. Tak że, niestety, wznowień na dzień dzisiejszy nie będzie. Te płyty pozostaną, jak się to mówi, białymi krukami.
Może przejdźmy do sedna tej rozmowy: Vinylowa5. Opowiedz o pięciu najważniejszych płytach ze swojej kolekcji. Niekoniecznie musi chodzić o ich rzadkość czy brzmienie, ale o twoją osobistą relację z płytą, jakieś wspomnienie, itp.
Grupa Skifflowa No To Co – Nikifor
Zacznę od mojej pierwszej płyty. Nie jest to jakaś wybitna historia muzyczna. Byłem jeszcze w przedszkolu. Wracaliśmy z przedszkola z mamą jakąś okrężną drogą. Pamiętam dokładnie, gdzie to się działo: na Placu Dzierżyńskiego (dzisiaj Bankowy). Była tam taka księgarnia, która istnieje do dzisiaj – na rogu Senatorskiej i Placu Bankowego. Był w niej też dział płytowy. Mama kupiła mi wtedy płytę: Grupa Skifflowa No To Co „Nikifor”. Bardzo mi się wtedy spodobało. Oni mieli piosenki połączone z tematyką ludową. Nie wiem, co to miało znaczyć, że grupa jest skifflowa (śmiech), ale wrażenie słuchowe kazały przypuszczać, że jest to pomieszanie ludowszczyzny z graniem big beatowym. „Te opolskie dziouchy”, „Po ten kwiat czerwony” to były wtedy hity. Pamiętam, że oni mi się wydali bardziej przystępni, bardziej bliscy i ludzcy, niż np. tacy Skaldowie, którzy byli w tych czasach przedszkolnych za poważni dla mnie. Kiedyś oglądałem taki program, w którym chciano wykazać, która kapela jest lepsza: No To Co, czy Skaldowie. Jedną z konkurencji, w jakiej mieli się zmierzyć, to był mecz hokejowy. Nie pamiętam jednak, którzy wygrali (śmiech).
The Beatles – The White Album
Nie bez kozery muszę wspomnieć o „Białym albumie”. Była to pierwsza płyta, którą tata, po wyemigrowaniu do Francji, przysłał pocztą. Gigantyczne wydawnictwo, podwójny album. Uważam, że to jeden z najlepszych albumów Beatlesów, o ile nie najlepszy. Ja nie jestem jakimś wielkim admiratorem... To znaczy uważam Beatlesów za największych geniuszy w historii muzyki rockowej. Ale nie stawiam na pierwszym miejscu „Sierżanta Pieprza”. Dla mnie to „Biały album” albo „Rewolwer”. Pamiętam, że w tym wydaniu „Białego albumu” był wielki plakat, który natychmiast sobie powiesiłem na ścianie. I jeszcze cztery zdjęcia członków Beatlesów, które też od razu poszły na ścianę. No i słuchałem tego na Bambino 4, aż zakatowałem tę płytę do samego końca (śmiech). Był tam taki numer, który był dla mnie dyskusyjny, „Rewolucja numer
Później była piosenka francuska, muzyka poważna, Louis Armstrong – tutaj tata dzielił upodobania z moją mamą, mimo że zdaje się, że w tym czasie już nic innego ich nie łączyło. Później tata umarł. Co to zmieniło w moim podejściu do muzyki? Miałem już wtedy prawie 10 lat. Dostałem po nim magnetofon kasetowy i... uwaga – taki gramofon, który wyglądał jak walizka. Można go było złożyć i iść sobie z nim, jak z walizką, a w razie potrzeby rozłożyć. Tam były dwie kolumny, a w środku gramofon z takim dinksem, na którym można było umieścić, zdaje się, że do 10 płyt. One były zawieszone na górze. Kiedy jedna się kończyła, to całe ramię się podnosiło, cofało, następna spadała na tę pierwszą i w ten sposób bez zmieniania można było przesłuchać 10 płyt. Z tym, że gdzieś tak przy szóstej, siódmej, te płyty zaczynały być już tak ciężkie, że talerz zaczynał zwalniać (śmiech). Ale 3-4 można było zawiesić i bez problemu posłuchać.
Z kolei ten gramofon, już w czasach licealnych, zamieniłem na Fonomastera ze wzmacniaczem lampowym i kolumnami z Wrześni. Wtedy przeszedłem do innej sfery jakości słuchania dźwięku. Ale to dopiero w liceum. Cofnijmy się do wcześniejszego okresu.
Pink Floyd – The Dark Side of the Moon
Trzecią płytą, która była dla mnie kamieniem milowym, która mnie ukształtowała, to właśnie „Ciemna strona księżyca” Floydów, o której już wspominałem. Ciotka z Londynu mi tego nie przywiozła za pierwszym razem, ale rok później udało się. Wspaniale wydana płyta. Bałem się jej dotknąć. Kiedy ją rozpakowałem, to okładka była tak sterylnie piękna i czysta, że kiedy dotknąłem palcem, to natychmiast starałem się ten ślad wymazać, żeby pozbyć się takiego zgrzytu na tak wspaniałym wydawnictwie. Podobnie jak z Beatlesami, tutaj też były plakaty, pamiętam, że dwa, nalepki. Pamiętam, że była taka cieniutka...
Wiesz, w moim domu było dużo płyt przedwojennych, na nośniku, który bardzo łatwo się tłukł. Natomiast „Ciemna strona księżyca” była taka... Odnosiło się wrażenie, że można ją było zgiąć i zetknąć ze sobą obydwie krawędzie i nic by się nie stało. Nie zrobiłem tego (na szczęście), ale takie miałem wrażenie. Każdy widzi i słyszy, jaka to piękna płyta. Trochę tam podbajerowali. W tamtych czasach wydawało mi się, że jest to forma potężnie skomplikowana, trudna, że gdzie tam komukolwiek ze zwykłych śmiertelników zbliżyć się do tego. A jednak Pink Floyd jest muzyką dosyć prostą. Piękną, ale prostą. Oprócz Davida Gilmoura nie było tam żadnych wirtuozów. Ale pozostali w historii muzyki ze swoim patentem na granie.
Sex Pistols – Never Mind the Bollocks
A później zaczęły się czasy punkowe. Jedna teoria głosi, że był to łabędzi śpiew rock and roll’a, ale z drugiej strony słychać, że punk rock był ewolucją. To już kwestia tego, kto i jak na to spogląda. Wtedy też zaczął się dla mnie czas handlowania płytami. Zacząłem chodzić na giełdę płyt do Hybryd, na targ na Wolumenie. I tam się wymienialiśmy. Była taka grupka punk rockowców, która się tam gromadziła, wymieniała i sprzedawała płyty. Była to podgrupa nowej fali punk rocka. Właśnie tam w moje ręce wpadł „Never Mind the Bollocks” Pistolsów. Była to rzecz, która całkowicie przewartościowała moje spojrzenie na muzykę. Kupiłem tę płytę od niejakiego Skorupy. Twierdził, że płyta jest zapieczętowana, bo było tam takie kółeczko niebieskie, które zaklejało otwór, przez który wyjmowało się płytę. Oczywiście to była ściema, ale płyta była w dobrym stanie. Pierwsze takty „Holiday in the Sun” zadecydowały, że tak – to jest ten kierunek i nic innego mnie już nie interesuje. Fuck off ze starymi rzeczami. Był to przyczynek do mojej mentalnej i estetycznej ewolucji, ale również do zdewastowania tej niewielkiej kolekcji, jaką miałem do tej pory.
Na Wolumenie dochodziło do wielu śmiesznych zdarzeń. Typu smarowanie płyt pastą do butów, żeby wyglądały na nowe. Albo podpisywanie się na zjazdówce, tam gdzie kończy się muzyka. Poszczególni właściciele wydrapywali tam swoje imię cyrklem. Albo takie dziwne wymiany. Pamiętam, jak z niejakim Iziko wymieniałem się płytami. Miałem koncert Stranglersów, chyba też od ciotki, ale nie jestem pewny. To było włoskie wydanie. Wydania włoskie to było zupełne badziewie. Nie wiem, na ile to jest prawda, ale chodziły legendy, że to jest gorsze tłoczenie. Najlepsze były wydania angielskie, amerykańskie, w następnej kolejności niemieckie i francuskie. A włoskie, czy jugosłowiańskie były bardzo mało cenione. No więc pilnie przekleiłem nalepkę ze sklepu angielskiego, z Virgin Records, na której była cena w funtach i pisało „1 pound off” i nakleiłem na tych Straglersów, dokładnie na napis „Made in Italy” (śmiech). No i wymieniam się z tym Iziko. On miał taką grupę Devo, album „Are We Not Men? We Are Devo!”. No i się wymieniliśmy. A załoga stoi i się śmieje. Iziko był taką wpływową personą w tej grupie amatorów muzyki. On też się śmiał. Spytałem: „Z czego się śmiejesz?” Na to on: „Odklej sobie tę naklejkę”. Bo on też coś tam podoklejał. Odklejam, a tam pisze „Jugoton”. No i się śmieje ze mnie. A ja na to: „A ty kurwa sobie lepiej sam zobacz”. Odkleja tę naklejkę „1 pound off”, a tam napisane „made in Italy”. I też mu mina zrzedła.
Miles Davis – Kind of Blue
Na koniec wspomnę o takim japońskim wydaniu, które kupiłem kilka lat temu, kiedy jeszcze mogłem słuchać muzyki z gramofonu. Był to Miles Davis „Kind of Blue”. Nie jest to oryginalne wydanie, ale nowe tłoczenie. Wiadomo jednak, że Japończycy bardzo cyzelują dźwięk na nowo wydawanych winylach. Zresztą z SP Records, my te płyty też tłoczymy w dużej mierze w Japonii, bo tam to robią najlepiej. „Kind of Blue”, który jest jedną z moich ulubionych płyt, jest czymś nieprawdopodobnym. Miałem kiedyś do czynienia z oryginalnym wydaniem tego albumu, ale to nie była moja płyta. Pożyczyłem ją od Alka Januszewskiego, naszego krótkotrwałego gitarzysty, a później autora okładek dla Tonpressu, lidera zespołu Gardenia. Nie pamiętam, jak ten oryginał miał się do tego japońskiego wznowienia. Jednak to wydanie, swoją głębią dźwięku, deklasuje jakiekolwiek wydanie na kompakcie.
To jest tych 5 płyt, które wybrałem. Są jeszcze inne rzeczy, jak pierwszy Wire, wydany na Harveście. Harvest to była przecież wytwórnia Pink Floydów, więc fakt, że wydali Wire, o czymś świadczy. Jest to płyta „ever” całego mojego życia. Mam ją tutaj przed oczami, na półce stoi i nikogo się nie boi, moja piękna.
Patrzę też na inne płyty. O każdej z nich można by coś opowiedzieć.
Tak na zakończenie – cieszę się, że Sławek Pietrzak z SP Records ma taką misję, żeby wszystko, co moje, wydać na winylach i konsekwentnie to realizuje. Ładnie im to wychodzi.
Opowiesz jeszcze na koniec coś o swoich planach wydawniczych? Od dłuższego czasu nie pojawiło się nic nowego. Coś się szykuje?
Słuchaj – nie mam planów wydawniczych. Ostatnio byłem przedłużać umowy z SP Records, to tam mi Arek podliczył, ile płyt nagrałem. Łącznie z płytami, które nagrałem poza SP Records, bo takich płyt było z pięć, wyszło czterdzieści cztery. Pomyślałem sobie, po co więcej nagrywać? „Imię jego dawne bohatery, a imię jego czterdzieści i cztery”, jak Mickiewicz pisał w „Dziadach” (śmiech). Ale oczywiście coś tam działam. W maju chcę się zebrać z ProFormą, ale nic mnie nie ciśnie, nie mam jakichś kontraktów, że w ciągu trzech lat muszę wydać trzy płyty, czy coś w tym rodzaju. I bardzo dobrze. Więc w maju zaczniemy próby z ProFormą i będziemy robić jakieś piosenki. Najwyższa pora, żebyśmy zrobili coś w 100% naszego. Pierwsza płyta, to były opracowania moich rzeczy, druga to już była nasza muzyka, ale do tekstów mojego ojca, więc teraz warto zrobić coś całkowicie autorskiego.
Jeśli chodzi o Kult, to jest kłopot. Jeden mieszka w Londynie, jeden mieszka w Poznaniu, jeden w Zielonej Górze. Trudno to zorganizować. Pytałem ich: „Chłopaki, no kurwa, jest możliwość, żebyśmy się na miesiąc zamknęli w sali prób, podżemować trochę, zrobić coś nowego?” „Ależ oczywiście, jest możliwość, możemy coś zrobić!", Wszyscy chętni. Ale jak przyszło co do czego... Teraz mieliśmy głupich parę prób przed trasą akustyczną i już: ten, kurwa nie może, bo musi gdzieś pojechać, tutaj jakaś rodzinna historia, itd. Bardzo bym chciał z Kultem, ale to jest spore utrudnienie, kiedy nie mieszka się w jednym mieście. To jest większe utrudnienie, niż ja z ProFormą. Oni są wszyscy z Poznania, więc mogę do nich pojechać. Pojadę na tydzień, potem na drugi tydzień i coś się uda wydłubać.
Tak że z czasem coś nowego na pewno będzie, ale nie spinam się. To już nie te lata.
Foto: Kazik Staszewski