Marcin Wojciechowski – dziennikarz muzyczny i prezenter radiowy. Pracował m.in. w suwalskim Radiu 5 i Radiu TOK FM. Od 2007 roku związany z Radiem ZET, w którym obecnie prowadzi pasmo „Czas wolny w Radiu ZET”. Jego kolekcja obejmuje ponad 1000 winyli i ok. 15000 CD.
Marcin Wojciechowski: Moja droga winylowa zaczęła się, gdy miałem 6 albo 7 lat. Wtedy dużo czasu spędzałem u kuzynki, która mieszkała w bardzo klimatycznym i przytulnym mieszkaniu, zupełnie innym niż typowe, raczej zimne PRL-owskie wnętrza. U niej była miękka wykładzina, gąbka i przede wszystkim płyty winylowe oraz gramofon Pioneer, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. Zafascynowałem się też całym mechanizmem nastawiania muzyki, okładkami i kształtem płyt. Już jako dziecko czułem, że w tych czarnych krążkach musi być coś ważnego, że to nie jest zwykły plastik, tylko przedmiot z jakąś tajemnicą. Rodzice na szczęście szybko to zauważyli i kupili mi mój własny gramofon. Wtedy od razu zainteresowałem się winylami zachodnimi, które jeszcze pod koniec lat 80. były nieosiągalne i jeśli ktoś je zdobył, to wprowadzał do naszego małego miasta wielki świat. Płyty, które wybrałem do „Vinylowej5” to w dużej mierze sentymentalna podróż do tamtego okresu.
Tears For Fears – The Seeds of Love (1989)
To cudowna płyta. Dla mnie jest obrazem dźwiękowym z dzieciństwa – połączeniem wszystkich moich ówczesnych pasji, marzeń i skojarzeń. W 1989 roku mam osiem lat, jestem jedynakiem, chłopakiem zakochanym w muzyce i zaczynam odczuwać, że trochę się różnię od pozostałych dzieci w klasie. Dało się to zauważyć chociażby po tym, z jakim zaangażowaniem słuchałem tej płyty. Poznałem ją dzięki Trójce i Markowi Niedźwieckiemu, bo poszczególne piosenki trafiły wówczas na jego Listę Przebojów. Ta muzyka na pewno mnie ukształtowała, bo jest tu miks lat 60., utwory jawnie parodiujące Beatlesów, ale też poruszające ballady, jak chociażby „Woman in Chains” z Orletą Adams. Do tej pory mam ciary, gdy słucham jej 7-minutowej, albumowej wersji. Na tej płycie nie ma złych momentów, do dzisiaj brzmi dobrze i nawet się źle nie zestarzała. Mój winyl to podstawowe, brytyjskie wydanie. Mam akurat taką strategię, że kolekcjonuję wydania z kraju, z którego pochodzi zespół. Wiem, że jakiś czas temu ukazała się reedycja i na pewno też ją kupię, bo to jedna z tych płyt, które warto mieć w wielu wersjach.
City of Angels: Music from the Motion Picture (1998)
Nie mam z tym konkretnym egzemplarzem jakiegoś związku emocjonalnego, natomiast są pewne płyty, które chcemy posiadać na różnych nośnikach i muzyka z „Miasta Aniołów” jest właśnie tego przykładem. Bardzo lubię ten album, bo kojarzy mi się z początkiem lat 2000., kiedy myślałem, że całe moje życie zakończy się w Nowym Jorku, bo wtedy jako młody chłopak byłem tak zakochany w tym mieście, że mi kompletnie odbiło. Potem na szczęście z tego wyrosłem, ale sentyment pozostał. Ta ścieżka dźwiękowa od początku do końca mi się podoba, w przeciwieństwie do filmu, który ma swoje wady, natomiast sama muzyka jest świetna, a w dodatku jej brzmienie idealnie pasuje do winyla. Mój egzemplarz to limitowana edycja w karmelowym kolorze. Długo na niego polowałem, wiedziałem, że sporo kosztuje i raczej musiałbym go sprowadzić z zagranicy, aż nagle w jednym z marketów w Krakowie znalazłem go w cenie 90 zł. Myślę, że w życiu każdego kolekcjonera zdarzają się takie magiczne przypadki i to był właśnie jeden z nich. To płyta, którą śmiało poleciłbym jako pierwszą po zakupie gramofonu, bo jest tu i John Lee Hooker, i Jimi Hendrix, ale też Goo Goo Dolls. Idealny zestaw na start.
Sade – Stronger Than Pride (1988)
Kolejna przepiękna płyta. Mam ją w dwóch egzemplarzach, pierwszy z 1988, gdy miałem 7 lat i już wówczas zacząłem interesować się winylami. Kiedy mama wyjeżdżała do Niemiec do pracy, na pytanie, co mi przywieźć od razu odpowiadałem, że płytę. Wspomniana już wcześniej kuzynka miała wszystkie poprzednie płyty Sade od swojej mamy ze Stanów, ale ten album to ja dostałem pierwszy! Pewnie w 1988 roku byłem jedyną z nielicznych osób w rodzinnym Ełku, która posiadała nowiutkie „Stronger Than Pride”. Pamiętam, że jak przyjechałem wtedy z tatą do Warszawy odebrać mamę z lotniska, to stojąc na Okęciu, widziałem ją z daleka z tą płytą w ręku, dokładnie z tym egzemplarzem! Nawet dzisiaj jest w niezłym stanie. Potem oczywiście kupiłem sobie jeszcze wznowienie z 2014 roku i uzupełniłem całą dyskografię Sade, ale ten konkretny winyl to dla mnie masa wspomnień.
Maanam – Sie ściemnia (1989)
Chciałem wybrać też coś polskiego i zdecydowałem się na „Sie ściemnia”, bo ta płyta zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Uważam ją za bardzo niedoceniony album, nagrany w trudnym okresie w historii Maanamu. Grupa szukała wtedy swojej drogi i nagrała coś tak tajemniczego, a nawet mrocznego, jak nigdy później. To był Maanam jeszcze sprzed czasu, gdy zaczęli tworzyć piosenki w zasadzie tylko o miłości. Wtedy jedynie Kora i Elizabeth Frazer potrafiły mnie tak zachwycić siłą swojego głosu. Słychać to właśnie w tytułowym kawałku czy „Bądź taka, nie bądź taka”. Mam wszystkie winyle Maanamu i bardzo się cieszę, że Kamil Sipowicz tak dba o to, by cały czas coś było wydawane, bo nie ma roku, żeby nie ukazała się jakaś nowa reedycja czy składanka związana z Korą i Maanamem. Bardzo go w tym wspieram i zawsze zapraszam do swoich audycji. Niemniej jednak „Sie ściemnia” jest niezwykle niedocenionym albumem.
Seal – Seal (1991)
Bardzo lubię Seala, jestem fanem tego gościa od początku jego kariery, jeszcze zanim nagrał piosenkę do Batmana. Pierwsza płyta artysty ukazała się oryginalnie na winylu, kolejna z 1994 roku miała tylko jakiś skromny nakład, a potem Seal tak naprawdę nie wydawał już winyli i dopiero teraz coś się zaczyna w tej kwestii zmieniać. Wybrane przeze mnie wznowienie debiutu ukazało się niedawno i jest to bardzo piękna edycja – dwa winyle, cztery kompakty, książka i rozkładana okładka. Muzyka Seala i jego głos w połączeniu z produkcjami Trevora Horna to dla mnie mistrzostwo. Trevor Horn w ogóle ma niezwykłą zdolność do dopasowywania dźwięku pod genialne głosy, ale to, co zrobili z Sealem było na absolutnie najwyższym poziomie. Mimo że ich płyty nigdy nie stały się bestsellerami, a single – poza drobnymi wyjątkami – nie podbiły szczytów list przebojów, jest to moim zdaniem pop wielkiej klasy. Mam nadzieję, że ta reedycja zapoczątkuje wznawianie wszystkich jego albumów. W tym roku mamy 30-lecie „dwójki”, więc liczę, że wytwórnia znowu coś dla nas uszykuje.