„Konstelacje” Katarzyny Groniec to płyta o przemijaniu, ale pełna akceptacji i stoicyzmu. Znajdziemy na niej m.in. utwory inspirowane powieścią George’a Saundersa czy balladę o dziewczynie, która popełniła „najpiękniejsze samobójstwo w historii”. Podczas targów Audio Video Show 2023 mieliśmy okazję odsłuchać winylowej edycji albumu, a także porozmawiać z artystką o pracy nad płytą oraz muzyce, która towarzyszy jej na co dzień.
Jakub Krzyżański, Marcin Mieszczak: Po wielu latach w Pani dorobku pojawił się pierwszy winyl. Jakie uczucie Pani towarzyszy po premierze tej płyty?
Katarzyna Groniec: Wielka radość! Bo ja lubię płyty winylowe, pomimo tego, że nie mam dobrego sprzętu do odsłuchu. Właściwie żadnego w tej chwili nie mam, bo zepsuł mi się gramofon ale za to posiadam sporą kolekcję winyli jeszcze z lat 80. Przekrój tej muzyki jest naprawdę „od Sasa do Lasa”, bo od Michaela Jacksona i płyty „Bad”, która wtedy wyszła, przez „Tutu” Milesa Davisa po albumy uwielbianego przeze mnie Marka Grechuty. Do tego przeróżne jazzowe konfiguracje: Ścierański, Surzyn Tio Confusion itp. Mam w domu antykwariat.
A zdarza się Pani jeszcze kupować nowe płyty winylowe?
Teraz, kiedy mam swoją płytę, która jest tak pięknie wydana, na pewno naprawię gramofon i pomyślę o czymś nowym. Zdarza mi się chodzić po sklepach z winylami, ale nie ukrywam, że szukam głównie starych rzeczy. Sentyment pcha mnie do czasów, kiedy słuchałam wyłącznie winyli i kaset.
Dużo Pani słucha muzyki? Czy raczej woli się skupiać na tworzeniu własnej?
To są sprawy okresowe. Nie słucham, kiedy piszę, żeby się nie pogubić. Potem przychodzi moment wyciszenia i odpoczywania od dźwięków, a później znowu zaczyna narastać głód słuchania.
A czego Pani słucha?
Na przykład Kae Tempest, Fiony Apple. Fiona jest świetną artystką, bardzo inspirującą. Poza tym Tina Dico, Lhasa de Sela… To są kobiece brzmienia, o ile w ogóle można mówić o takim podziale, ale chyba wokalistkom lepiej słucha się wokalistek, bo jakoś podskórnie bardziej inspirujemy się tym, co jest nam bliższe. Chociaż oczywiście cenię również facetów, np. Devendrę Banharta. Uwielbiam wręcz Benjamina Clementine’a, uważam go za artystę totalnego.
Czy prace nad albumem „Konstelacje” przebiegały inaczej niż w przypadku Pani wcześniejszych płyt? Świadomość, że materiał wyjdzie na winylu coś zmieniła?
Na pewno inaczej, bo pierwszy raz współpracowałam z Tomkiem „Harrym” Waldowskim jako producentem. Przy tej płycie się poznaliśmy i odkryłam, że Tomek ma zupełnie inny sposób działania niż producenci, z którymi wcześniej pracowałam. To były po prostu miłe spotkania, na których powstawały piosenki. Niektóre nawet nie wiadomo jak, działo się to tak szybko. Dobrze mnie zrozumiał i myślę, że ja też pojęłam to, czego on chciał.
To ciekawe, bo artyści często proces twórczy i nagraniowy opisują jako trud i zmaganie się, a Pani już podczas spotkania z fanami i odsłuchu płyty kilkakrotnie mówiła, że praca przy “Konstelacjach” przebiegała bardzo przyjemnie.
Zmagania dzieją się na wczesnym etapie – co mam do powiedzenia i jak to wyrazić. To raczej zapasy z samą sobą i ten etap faktycznie trwa najdłużej. Przepychanki z producentem oczywiście są normą, ale najwidoczniej trafiliśmy z Tomkiem na siebie w odpowiednim momencie. Ja też jestem już pewnie mniej chętna do zmagań, a on akurat dysponuje tego typu wrażliwością, która mnie ujmuje, więc wszystko się dobrze poukładało.
Co do zmagań z samym sobą, Panią jako artystkę inspiruje dużo rzeczy. Nie tylko literatura, ale też fotografia, do czego pewnie za chwilę przejdziemy, a także bieżące wydarzenia, takie jak pandemia itp. Czy tworząc nowe piosenki musiała sobie Pani narzucić jakieś ograniczenia?
Bez ograniczeń byłoby ciężko, poza tym w początkowej fazie „Konstelacje” miały być w całości inspirowane powieścią „Lincoln w Bardo” George’a Saundersa. Chciałam zdobyć prawa do fragmentów tej książki i stworzenia czegoś w rodzaju spektaklu muzycznego – piosenek przedzielonych prozą. No i nie udało mi się tych praw zdobyć. Nie uzyskałam żadnej odpowiedzi, chociaż docieraliśmy przez prawników do wydawcy i zdaje się, że ta prośba została przełożona z biurka na biurko i gdzieś utknęła, a piosenki częściowo już powstały. Były to utwory: „Konstelacje”, „Kto” i „Calm Down”. Potem w związku z tym, że zostałam trochę na lodzie, dopisałam piosenki, które zmieściły się w konwencji bardo – miejsca pomiędzy życiem a śmiercią.
A jak trafiła Pani na historię Evelyn McHale, o której opowiada singiel promujący płytę?
Surfując po sieci i szukając informacji, opowieści o tym, czym bardo jest. Od kliknięcia do kliknięcia przekierowało mnie na zdjęcie dziewczyny wystylizowanej na lata 40., leżącej w pięknej pozie na wgniecionym dachu limuzyny. Okazało się, że to była Evelyn McHale, która skoczyła z 86 piętra i spadła na zaparkowaną limuzynę. Akurat przechodził obok Robert Wiles – student z aparatem fotograficznym i zrobił to zdjęcie, wykorzystane po latach m.in. przez Andy’ego Warhola. Zarówno zdjęcie jak i sama Evelyn stały się symbolem „najpiękniejszego samobójstwa w historii”. Tymczasem ona chciała, żeby nikt jej nie widział po tym skoku, taka była jej ostatnia wola. Nie chciała też mieć grobu i pragnęła, żeby ludzie o niej zapomnieli. Dziewczyna miała 23 lata... No i nie udało jej się, nie zapomnieliśmy. Ciekawe, gdzie dzisiaj jest i czy jakaś część jej świadomości wie, co się potem wokół niej działo.
Dużą atrakcją Pani albumu jest również gościnny udział Ireny Santor, która podobno już wcześniej ogłosiła, że kończy ze śpiewaniem, a tymczasem Pani ją namówiła. Jak do tego doszło?
Pani Irena przyjechała do Białegostoku na koncert, który się nazywał „Niektóre sytuacje”. To był trochę dziwny projekt, więc kiedy zobaczyłam panią Irenę, natychmiast poszłam się wytłumaczyć, dlaczego jej się to nie spodoba (śmiech). Myliłam się. Pani Irena entuzjastycznie podeszła do tego występu, a ja wykorzystałam moment jej aprobaty i po koncercie zaproponowałam pani Irenie wspólne nagranie. Gdy się zgodziła, już nie mogła się wycofać. W studio przekrój wiekowy od młodzieży po seniorów. Panowała cudowna atmosfera, a już szczególnie miłe było to, że dla pani Ireny ktoś, kto jest od niej 30 lat młodszy, automatycznie staje się młodzieżą, więc rzutem na taśmę załapałam się jeszcze do tej grupy (śmiech). To był bardzo przyjemny i ciepły czas.
To ciepło bije również z płyty. Mimo że opowiada ona o przemijaniu, to bardzo oswaja słuchacza z tym tematem. Czuć w Pani piosenkach dużo akceptacji i spokoju.
Tak. Staram się zaakceptować przemijanie. W tym roku pożegnałam rodziców. Odejście Mamy było zapowiedziane, Taty – niespodziewane. Radzę sobie z tym przy pomocy słów i muzyki.
Dziękujemy za rozmowę.
foto: Alex Lua Kaczkowska