Lanberry po niemal 10 latach kariery doczekała się albumu na winylu. 8 listopada ukazała się piąta płyta artystki, pt. „Heca”, dostępna w dwóch wersjach: czarnej i kolorowej. Premierowy odsłuch z analogowego nośnika był jedną z atrakcji tegorocznych targów Audio Video Show. Podczas imprezy spytaliśmy Lanberry o wrażenia związane z tym wydawnictwem, porozmawialiśmy także o inspiracjach wokalistki oraz jej osobistej walce o pozytywne postrzeganie popu w branży muzycznej.
Jakub Krzyżański, Marcin Mieszczak: Co czułaś, gdy pierwszy raz przesłuchałaś własną płytę na winylu?
Lanberry: To było dla mnie przepotężne doznanie, bo na przestrzeni ostatnich dwóch lat sama odkrywam muzykę na winylach. Moim flagowym zespołem, którego jestem psychofanką, jest Red Hot Chili Peppers i gdy pierwszy raz usłyszałam ich z winyla, całkowicie to zmieniło moją percepcję. Usłyszałam wtedy rzeczy, których do tej pory nie wyłapywałam na innych nośnikach. A fakt, że teraz mogę posłuchać swoich muzycznych dzieci na winylach też pozwolił mi inaczej spojrzeć na własną twórczość. Edycja winylowa różni się miksem od streamingu. Jest tam kilka niuansów, które sprawiają, że numery z „Hecy” zupełnie inaczej żyją.
„Heca” na winylu ma inną okładkę, razem ze swoją wytwórnią wypuszczasz też limitowaną, kolorową wersję płyty. Czy będąc artystką, traktujesz album winylowy jako rodzaj pewnego towaru premium dla swoich fanów, czy też uważasz wydawanie winyli za standard w dzisiejszych czasach?
Przy tym wydawnictwie będę nieobiektywna, ponieważ „Heca” to mój pierwszy winyl, a w sumie piąta płyta. Jestem więc bardzo podekscytowana tym faktem i przez kolorową wersję z oddzielną okładką chciałam podkreślić, jak ważne jest to dla mnie wydarzenie. Można powiedzieć, że w moim przypadku to takie wychuchane premium, natomiast uważam, że skala wydawania winyli rośnie i bardzo mnie to cieszy. Obserwujemy właśnie powrót do czegoś namacalnego i ludzie są spragnieni zaangażowanego kontaktu z muzyką. O tym powrocie do analogowego świata śpiewałam już 4 lata temu w piosence „Mirabelki”. Co ciekawe, młode generacje, które nie pamiętają czasów przedcyfrowych, też podświadomie za nimi tęsknią.
Przed premierą albumu dokładnie połowa tracklisty była już znana w streamingu jako single. To świadoma strategia, żeby dawkować piosenki i powoli odkrywać karty, a sam album potraktować jako wisienkę na torcie?
Tak, to zdecydowanie znak naszych czasów. Podejście singlowe jest wszechobecne na rynku muzycznym, ale ja też lubię tak działać. Lubię też zaskakiwać swoich słuchaczy, bo współpracuję z różnymi producentami, bawię się formą popu i każdy kawałek jest trochę z innej bajki. Swoją drogą, prowadzę osobistą krucjatę przeciwko tym, którzy nie doceniają popu. To jest tak szeroki gatunek, że można do niego włożyć naprawdę wszystko. Taka jest właśnie „Heca”.
Podoba nam się Twoje podejście, bo ono kojarzy się z klasycznymi popowymi albumami z lat 80., takimi jak "Thriller" Jacksona czy płyty Cyndi Lauper. Tam jeden numer mógł być gitarowy i rockowy, kolejny taneczny, a trzeci balladowy. A czy masz w takim razie jakiś utwór niesinglowy, w którego wierzysz, że zaistnieje w świadomości słuchaczy mimo braku promocji?
Mam bardzo osobisty stosunek do utworu „Nie jesteś sam”, ponieważ to duet z moim ukochanym [Ernestem Staniaszkiem – przyp. red.]. Razem stworzyliśmy tę piosenkę i razem ją zaśpiewaliśmy, z pomocą Piotra Bogutyna. To naprawdę wielopoziomowa sytuacja, bo z jednej strony piosenka ma osobisty i podnoszący na duchu tekst, a z drugiej dla Ernesta jest powrotem do śpiewania po wielu latach przerwy. To bardzo ważny moment na albumie i mam nadzieję, że trafi do wielu serc.
Już wspomniałaś o swojej krucjacie, ale w wielu innych wywiadach też często wspominasz, że bronisz popu. Skąd taka postawa?
Składają się na nią moje dziesięcioletnie przemyślenia. Tyle lat jestem oficjalnie na rynku i widzę, jaki jest powszechny stosunek do tej muzyki. To się oczywiście zmienia, ale ciągle mamy dużo uprzedzeń, bo np. jak ktoś tworzy pop bardziej alternatywny, to wtedy automatycznie wytwarza się taka specjalna aura, że to jest „jakościowe”. Ja nie kupuję snobizmu, irytuje mnie to zjawisko i mówię o tym głośno. Mam swój własny sposób postrzegania muzyki: jeżeli kochasz ją tworzyć, masz talent, wychodzisz na scenę i grasz dla ludzi – zasługujesz na szacunek. Dla każdego znajdzie się miejsce na rynku i jeżeli uczciwie pracuje, i jego priorytetem nie jest wyłącznie pieniądz, utrzyma to miejsce.
A co sądzisz o rozprzestrzeniającej się w muzyce sztucznej inteligencji? Często to właśnie pop jest najbardziej narażony na różne ingerencje AI.
Myślę, że nie tylko pop. Słyszałam całkiem dobre produkcje AI z gatunków bardziej niszowych. Ale ja wciąż się śmieję, że jestem prezeską klubu idealistów w naszej branży i uważam, że czynnik ludzki, czyli nasze niezmierzone emocje przetwarzane przez żywy mózg, w zderzeniu z technologią jeszcze się broni. Aczkolwiek mam bekę, gdy słucham niektórych przeróbek. Regularnie ktoś wrzuca polskie piosenki przefiltrowane przez AI, np. moją piosenkę „Co ja robię tu” w wersji disco polo. To jest nasz hit busowy, nawet się czasami zastanawiamy, czy tego tak nie zagrać na koncercie.
To, o czym mówisz, jest oczywiście zabawne, ale pewnie dla autorów i wykonawców cała sprawa ma też drugie dno.
Tak, wiem, co macie na myśli. To ogromne zagrożenie dla naszych praw. Nad całym zjawiskiem AI muszą się pochylić zarówno artyści, jak i rządzący, żeby te sprawy uregulować, a to wszystko przecież już jest wokół nas i funkcjonuje.
Wróćmy w takim razie do prawdziwej muzyki tworzonej przez człowieka. Opowiedz trochę o swoich inspiracjach, bo wiemy, że masz dużą wiedzę muzyczną.
Moje inspiracje są bardzo różne, bo składają się na nie wszystkie doświadczenia, które wyniosłam z domu. Na przykład rodzice w dzieciństwie uczyli mnie polskiej muzyki lat 60. i 70., a starsza siostra pokazała mi z kolei świat MTV, czyli lata 80. i 90. Potem, gdy byłam już trochę starsza, sięgałam po Hey i Nosowską, oraz po Spice Girls. To jest właśnie kwintesencja mnie: kocham wszystko, co związane z takim naprawdę cukierkowym popem z Ameryki i kocham też piękno polskich lat 90. Później doszły wszystkie rockowe sytuacje z lat 2000., które wciąż we mnie tkwią. Poza tym co tydzień robię sobie porządny research tego, co dzisiaj dzieje się na świecie. Właściwie prawdą jest, że wszystko w muzyce już było, a teraz pozostaje tylko kwestia, jak to opakujesz, żeby słuchacza zainteresować, co samo w sobie też bywa fascynującym procesem. Są producenci, którzy świetnie czerpią z klasyki. Moim idolem jest Andrew Watt, który potrafi pracować zarówno z legendami rocka – Ozzym Osbournem, Iggym Popem i The Rolling Stones – a potem robić nagrania dla Lady Gagi i Camili Cabello. Chciałabym, żeby w Polsce też pojawili się tacy wszechstronni ludzie.
A jak wygląda Twoja kolekcja winyli? Masz już zebraną całą dyskografię Red Hotów?
Jeszcze nie całą. Ale to też nie jest tak, że każda odsłona Red Hotów mi pasuje. Szczerze mówiąc, pierwsze trzy płyty to nie moja bajka. Ale w momencie, gdy do zespołu przychodzi Frusciante, no to wtedy się zaczyna. Jestem też fanką Josha Klinghoffera i Dave’a Navarro oraz ich wkładu w brzmienie tego zespołu. Uważam zresztą, że ich płyty są jednymi z najlepiej zmiksowanych rockowych płyt, a trochę ich słyszałam. Nie mogę np. przeboleć, że tak fantastyczny zespół jak Rival Sons ma tak fatalnie zmiksowane winyle. Na innych nośnikach wypadają pięknie, ale winyl – niestety już tak nie brzmi.
Lubisz też solowe nagrania Frusciante z jego trudnych czasów?
Tak, ale są ciężkie, ich się nie włącza tak po prostu. Klinghoffer też zrobił super solowe rzeczy jako Pluralone. To było ciekawe, bardziej rozbudowane niż u Frusciante, bo Klinghoffer gra na wielu instrumentach.
A jak wygląda Twoje kolekcjonowanie winyli? Masz taki dryg w poszukiwaniu pierwszych wydań?
Nie, jeszcze go nie wypracowałam. Bardziej Ernest ma dryg tropiciela pierwszych pressów. Swoją drogą byliśmy ostatnio na pewnej giełdzie. Tam są bardzo ciekawe rzeczy, ale zdarzają się też winylowe perełki po dwadzieścia ziko. Nie powiem, jaka jest dokładnie lokalizacja, zachowam to dla siebie. Ostatnio trafiliśmy na kolekcję jakiegoś Niemca, bo na każdej płycie było zapisane jego nazwisko. Wszystko w pięknym stanie i świetnej cenie. Zobaczyłam z daleka Whitney Houston i podeszłam bliżej, bo zazwyczaj na tej giełdzie trafiałam tylko na stare szlagiery i ludowiznę, a tutaj naprawdę dobra kolekcja się trafiła – i Lisa Stanfield, i Journey. Do tego jeszcze fajne singielki młodej Kylie Minogue i Madonny. O, przypomniałam sobie, że cały czas brakuje mi w kolekcji „Ray of Light” Madonny, a to jeden z moich ulubionych albumów!
Trzymamy kciuki, żeby szybko do Ciebie trafił. Dziękujemy za rozmowę i gratulujemy debiutu na winylu.
fot. Dawid Ziemba / Warner Music Poland