O najnowszej, nagradzanej płycie „Gipsowy odlew falsyfikatu”, koncertach, winylach i słynnym „butcher cover” The Beatles oraz o najnowszej wersji albumu „Piosenki” wydanej na SACD rozmawiamy z Lechem Janerką, którego spotkaliśmy na Audio Video Show.
Marcin Mieszczak, Jakub Krzyżański: Co artystę docenionego, spełnionego wciąż napędza do twórczości?
Lech Janerka: Jako spełniony, doceniony artysta nie zrobiłem jeszcze niczego (śmiech). Nagrywanie skończyłem w listopadzie zeszłego roku, od tego momentu gram tylko koncerty, nie myślę o nowych piosenkach. Samo komponowanie jest trochę szukaniem dziury w całym jeśli się zna kontekst. Jeżeli dużo słuchacie muzyki, a chcecie komponować, to musicie uciekać od tego, co słyszeliście. Jednocześnie nie można zapominać o tym, co kto zrobił, które kierunki są „obstawione” i wyeksploatowane.
Moja technika komponowania polega na tym, że sobie brzdąkam i nagle coś się pojawia. Wtedy to rozwijam i jeśli pamiętam to dłużej niż dwa dni, to znaczy, że warto to nagrać. Jest to przedziwna zabawa.
A wracając do pytania: zdaje mi się, że w tej chwili środowisko muzyczne trochę ze mnie szydzi przyznając mi różne "pośmiertne" Fryderyki za płytę, nad którą zastanawiałem się, czy warto ją w ogóle komukolwiek pokazywać (śmiech). Oczywiście jest to bardzo miłe, a jednocześnie trochę niepokojące.
W jednym z wywiadów wspominał Pan, że oczywiście nie ma obowiązku regularnego wydawania płyt. Ale czy po tak ciepłym przyjęciu „Gipsowego odlewu falsyfikatu” pojawia się u Pana dodatkowa chęć, aby znów coś zaprezentować nowego?
Żeby dostać kolejne Fryderyki (śmiech)? Jak wspomniałem już, to jest bardzo miłe, ale uważam jednak, że takie nagrody powinien raczej dostać ktoś młody, komu z pewnością by bardziej pomogły. Do mojego życiorysu muzycznego takie wyróżnienia już niewiele wnoszą. Ja zdecydowanie komponuję dla siebie, więc jeśli poczuję taką potrzebę, to może napiszę jeszcze jakieś piosenki. Komponując nigdy nie myślałem o publiczności, może gdybym myślał, byłbym piękny i bogaty (śmiech). Raczej spełniam jakieś swoje fanaberie i zachcianki robiąc kolejne piosenki i płyty. Zdecydowanie przejmuję się natomiast publicznością na koncertach, bo jest to obowiązek stanięcia oko w oko, zaśpiewania czegoś i powiedzenia słów, które cokolwiek oznaczają. Traktuję te koncerty jako spotkanie z ludźmi, którzy poświęcają swój czas, uwagę i pieniądze. Staram się, aby te spotkania były zapamiętane.
Czy Pana sukcesy z lat 80., zarówno Klausa Mittfocha jak i Lecha Janerki oraz nagrane płyty, które wpisały się w ludzkie życiorysy, pomagają czy przeszkadzają obecnie w tworzeniu nowej muzyki?
Na mnie to w ogóle nie działa. Jak opowiadałem na spotkaniu, nagrywanie płyt Klausa Mitffocha i funkcjonowanie w tym zespole to była jedna wielka trauma. Z kolei „Historia Podwodna” też była dziwnym wydarzeniem. Do momentu jej powstania nie uważałem, że powinien zajmować się nagrywaniem muzyki. Klaus Mitffoch to był happening, kiedy kończyliśmy pracę nad tym materiałem, zapytałem się realizatora Włodka Kowalczyka, który nagrywał wiele zespołów tamtych czasów, czy ja powinienem dalej grać. Nie byłem przekonany, a on powiedział „pewnie, dasz radę”. Więc nagraliśmy „Historię Podwodną”. Wtedy właściwie trzeba było skończyć z graniem. Ponieważ jednak miałem napisanych kilka piosenek w trakcie nagrywania „Historii Podwodnej” postanowiliśmy nagrać kolejną płytę, potem kolejną… I tak to trwa do dziś. Ale trzeba się opamiętać i powoli zacząć myśleć o tym, o czym śpiewałem, że wyprowadzam się na górę w piórnikowym garniturze (piosenka „Wieje” z płyty „Fiu Fiu” - przyp. red.).
Jak Pan funkcjonuje jako słuchacz muzyki? Czy otacza się Pan dźwiękami kiedyś odnalezionymi i pokochanymi, jak np. The Beatles, czy jednak penetruje Pan to, co dzieje się obecnie na rynku muzycznym?
Od iluś lat nie. Chyba że zadzwoni do mnie Bartosz Dziedzic (producent muzyczny - przyp. red.) i powie, że warto posłuchać. To wtedy słucham. Sam jednak nie skanuję tej rzeczywistości muzycznej.
No dobrze, a jak to jest z winylami u Pana?
Chwilę przed tym, kiedy zacząłem grać, nabyłem „Magical Mystery Tour” wspomnianych już The Beatles, nie pełny album, ale takie dwa single. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, kiedy po wielu trudach je zdobyłem, to wąchałem klej, jakim to wydawnictwo zostało sklejone (śmiech). Potem była słynna składanka „Yesterday and Today”, która pierwotnie posiadała skandaliczną okładkę tzw. „butcher cover”. Ja miałem wersję, na której pozują z walizką. Przed wyjazdem do Stanów w 1980 roku sprzedawałem swoją kolekcję płyt i przez przypadek naderwał się kawałek tej okładki i moim oczom ukazali się Beatlesi w białych fartuchach…
Cóż, same winyle to… magia. Długo ich nie było, a w tej chwili wracają. Nawet ja doczekałem się wydania ostatniej płyty kolorowych winylach.
A zostało coś Panu w kolekcji z tamtych lat?
Tak oczywiście. Pamiętam, jak Bożena (żona Lecha Jenerki, grająca w zespole na wiolonczeli - przyp. red.) była w Stanach to wyszła płyta Stinga „The Dream of the Blue Turtles”, którą mam do dziś. W tym samym czasie szalał Miles Davis, był wtedy w Polsce na koncercie w Sali Kongresowej. Chociaż do tej pory nie słuchałem jazzu, to postanowiłem posłuchać, gdyż Trójka to transmitowała. Rzeczywiście było wiele inspirujących rzeczy w tym, co grał. Zadzwoniłem do Bożeny do Stanów, żeby coś ściągnęła. Akurat wtedy wyszła jego płyta „Star People” w naprawdę niezłym składzie. Jednym numerem tak się zainspirowałem, że powstał mój kawałek „Kalafior”. Mam oczywiście także wszystkie płyty The Beatles na winylach.
A płyty Lecha Janerki stoją na półce?
No nie stoją, bo po ich wydaniach zawsze mi je zabierano (śmiech). Dostawałem karczycho od odwiedzających, mówili: „Ty już to znasz, po cholerę będziesz trzymał w domu” i zabierali (śmiech). Ale mam swoją ostatnią płytę.
Dziś odsłuchiwaliśmy wspólnie płytę „Piosenki” na SACD. Jak wrażenia?
Ja tak naprawdę z chęcią przemiksowałbym tę płytę. Zresztą zrobiliśmy taką wersję, ale nie mamy niestety śladów. Ale tak, „Piosenki” z SACD fajnie brzmiały z nowym masterem. Pewne rzeczy bym poprawił, ale to większość wykonawców, kiedy po latach słyszą swój materiał, mówią, że to czy tamto by poprawili. Są numery, gdzie mnie razi automat perkusyjny. Pamiętam, jak w pierwszych wersjach grał Janek Rołt i to by się bardziej kleiło z poprzednią płytą „Historie Podwodne”, gdzie grał na całym materiale. Bardziej by swingowało, byłby inny drive.
Dziękujemy za rozmowę.
Płyty Lecha Janerki znajdziecie w naszej wyszukiwarce płyt winylowych.
zdjęcie: materiały prasowe