Grają funk tak, jakby urodzili się w Stanach, a ich idolami są m.in. Parliament-Funkadelic i Isaac Hayes. Mowa o P.Unity – warszawskim składzie, który wydał niedawno album „Live at Jassmine”. Płyta jest dostępna tylko na winylu, a kupić ją można wyłącznie na koncertach zespołu. O tej premierze, a także nieprzeciętnym podejściu do swojej muzyki opowiada gitarzysta oraz współzałożyciel P.Unity – Maciej Sondij.
Jakub Krzyżański: Coraz częściej słychać głosy, że jesteście jednym z najlepszych zespołów koncertowych w Polsce. Jednocześnie promujecie właśnie swój nowy winyl „Live at Jassmine”. Czy jego wydanie to taki kompromis, by pozostać w swoim żywiole i grać na żywo, a jednocześnie zaspokoić fanów fizycznym albumem?
Maciej Sondij: Dokładnie tak jak mówisz. Chcieliśmy w jakiś sposób oddać to, co dzieje się na naszych koncertach, ponieważ zarówno my, jak i nasi odbiorcy wiemy, że najbardziej odpalamy się na scenie, kiedy mamy kontakt z publicznością. Ten, kto posłucha „Live at Jassmine” oczywiście nie przeniesie się na tamten występ, ale też nie będzie miał do czynienia z typową płytą studyjną. Jest to więc dla nas coś pomiędzy jedną formą a drugą. Poza tym szukamy różnych wytrychów do tego świata ciągłej obecności wśród odbiorców i regularnych publikacji, bo zwyczajnie wiemy, że te realia, w których żyjemy są nieubłagane i albo cały czas się podtrzymuje zainteresowanie swoją muzyką, albo się znika.
Ta płyta jest wiernym odtworzeniem Waszego koncertu? Tak wygląda każdy występ P.Unity, czy też na potrzeby wydawnictwa live dołożyliście tamtego wieczoru do setlisty jakieś niespodzianki?
To jest zupełnie regularny koncert, który miał miejsce podczas poprzedniej trasy w warszawskim klubie Jassmine, tyle tylko, że po prostu go nagraliśmy. Okazało się, że dobrze „gada” i że brzmienie jest dostatecznie fajne, żebyśmy chcieli to publikować. Poza tym każdy nasz wyjazd w trasę wiąże się z tym, że mamy nowy repertuar muzyczny, nowe wersje autorskich numerów, covery, różne wariacje i jamy, więc przy okazji na pewno to wyjątkowy zapis czegoś, co jest niepowtarzalne i już nie zostanie tak samo odegrane na żywo.
Maciej Sondij, fot. archiwum zespołu
Tego albumu nie znajdziemy na streamingach czy w regularnej sprzedaży. Jest dostępny tylko na winylu i można go nabyć wyłącznie na Waszych koncertach. Czy za tym ruchem kryje się jakaś filozofia?
Zdecydowanie tak. Jesteśmy w pewien sposób staromodni, jeśli chodzi o postrzeganie muzyki, bo gdybyśmy nie byli, nie gralibyśmy w 10-osobowym składzie żywych instrumentów, w tym z sekcją dętą, wokalną itd. Zdecydowanie nakłaniamy odbiorców do doceniania muzycznego kunsztu, a nie tylko połączenia człowieka z maszyną – komputerem, samplerem czy czymkolwiek innym. Oczywiście mówię to z pełnym szacunkiem do każdego innego formatu, ale my jesteśmy ludźmi, którzy grają muzykę sprzed ery komputeryzacji i mają do niej inne podejście. Ma to oczywiście swoje dobre i złe strony, ale dla nas najważniejsza jest bliska relacja z muzyką. Fajnie, gdy ona nie jest tłem i czymś, co nam towarzyszy przy okazji, tylko stanowi centrum i skupia uwagę w stu procentach.
A jak na ten oryginalny pomysł na dystrybucję płyty zareagowały labele, z którymi współpracujecie, czyli U Know Me Records i Funky Mamas And Papas Recordings?
Były przychylne, dlatego, że my i tak nie jesteśmy zespołem, który wykręca nie wiadomo jakie obroty na streamingach, tak więc nie odbieramy sobie możliwości zarobienia gigantycznych pieniędzy. Wolimy za to iść pod prąd. Dodatkowo płyta ma być takim przedmiotem kolekcjonerskim, który można dostać tylko na koncertach i pewnie jest to też wabik na publiczność, żeby przychodziła nas oglądać na żywo. Zauważyłem, że coraz trudniej ruszyć ludzi z domu, no chyba że jest się Dawidem Podsiadło. I to nie jest tak, że narzekamy, bo nasz zespół cieszy się sporym zainteresowaniem , które wciąż rośnie, no ale tak czy inaczej w momencie, gdy wiesz, że zobaczysz po raz kolejny ten sam zespół, ta ekscytacja nie jest tak wysoka, jak w przypadku, gdy na koncercie jest do kupienia płyta dostępna tylko tam i nigdzie indziej.
Jestem wielkim fanem funku, ale musiałem do niego dotrzeć sam. W Polsce to nie była muzyka, której słuchało pokolenie naszych rodziców, a mamy mniej więcej tyle samo lat. Co za tym idzie, nie wynieśliśmy jej z domu. Jak zatem funk zaistniał w życiu P.Unity?
Jędrek Dudek i ja, czyli ojcowie założyciele zespołu, jesteśmy z takich dość nietuzinkowych rodzin, jeśli chodzi o muzykę. Na pewno u Jędrasa było więcej bluesowych wpływów, natomiast moi rodzice bardzo młodo wydali mnie na świat i w latach 90., kiedy nastał boom na amerykańską muzykę i MTV, wciąż byli bardzo na bieżąco z rapem, grunge’m i rockiem. Wychowywałem się więc na west coast’owym g-funku, Jamiroquai, Beastie Boys, Rage Against the Machine i tego typu zespołach. Na pewno na mój rozwój mocno wpłynęło Jamiroquai, które zaprowadziło mnie jak po nitce do kłębka do takich źródeł jak Gil Scott Heron, Roy Ayers czy Curtis Mayfield. Z kolei Red Hot Chili Peppers doprowadzili mnie do George’a Clintona i P-Funku, no a stamtąd już naprawdę pełna dowolność, bo tamta muzyka inspirowała wszystkich dookoła, stworzyła nową wrażliwość wizualną, a także przesunęła granice odwagi i tego co można, a czego nie można było robić na scenie. Mamy też w zespole przyjaciół, którzy są jazzmanami, pokończyli szkoły i mają bardzo szerokie horyzonty. Kiedy doszło do melanżu tych wszystkich inspiracji, nagle okazało się, że to tworzy jakąś spójną całość.
Czytają nas kolekcjonerzy winyli. Czy poleciłbyś im jakieś legendarne funkowe albumy, które warto mieć w kolekcji?
Zdecydowanie dwie pierwsze płyty Funkadelic – „Funkadelic” i „Free Your Mind… and Your Ass Will Follow”. Na pewno rozejrzałbym się też za Isaaciem Hayesem, jego „Black Moses” to też jeden z albumów, który uwielbiam. Jeśli chodzi o lata 60., u Beatlesów już się można doszukiwać podobnych brzmień. „Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band”, „Abbey Road” i „Magical Mystery Tour” to takie moje ukochane płyty. Na pewno Sly and the Family Stone, zwłaszcza „Small Talk” i „There’s a Riot Goin’ On”. Polecam też Jamesa Browna, ale tutaj niestety nie podam konkretnych albumów, bo zawsze bazowałem na singlach i poszczególnych nagraniach, ale na pewno era „Sex Machine” jest godna uwagi.
A coś z polskiego funku lat 70. Cię interesuje?
Z polskim funkiem nie jestem jakoś szczególnie za pan brat, więc mam pewne braki. Na pewno uwielbiam Breakout, ale polskiej muzyki nauczyłem się słuchać dopiero w swoich latach dwudziestych. Wychowywałem się głównie na muzyce amerykańskiej.
Rozumiem, że wszystkie z wymienionych albumów masz już w swojej kolekcji winyli?
Jeszcze nie wszystkie, ale zacząłem od najważniejszego i Funkadelic jak najbardziej jest.
Skoro jednak wzorce masz głównie zagraniczne, czy jest jakieś legendarne miejsce na świecie – miasto bądź klub – w którym marzy Ci się zagrać z P.Unity?
Nie myślimy w ogóle o takich rzeczach. Fajnie byłoby po prostu wyjść z tym poza Polskę, bo na pewno ta muza wykracza poza nasze narodowe gusta. Myślę, że Stany to jest troszkę spalone marzenie, bo tam takiej muzyki jest w bród i na pewno są zespoły lepsze od naszego. To tak, jakby tutaj przyjechali Amerykanie i próbowali zrobić oscypek, a następnie się z nim wystawili w Zakopanem, co nie ma żadnego sensu. Oczywiście dobrze byłoby zagrać np. w Nowym Jorku albo pojechać do L.A. nawet dla samego doświadczenia, ale nadal wiele mamy do zdobycia lokalnie, w Polsce i w Europie. Londyn też byłby super albo jakiś festiwal w Hiszpanii czy w Niemczech.
Tego Wam życzę. Dzięki za rozmowę.
Ostatnie egzemplarze płyty „Live at Jassmine” są jeszcze dostępne w sklepie U Know Me Shop, należącym do U Know Me Records.
fot. archiwum zespołu