W latach 70. i 80. Marek Sierocki był jednym z najpopularniejszych DJ-ów w stolicy. Prowadził dyskoteki jeszcze zanim świat opanowała „Gorączka sobotniej nocy”. Początkowo grał Deep Purple i Led Zeppelin, ale z czasem zaczął prezentować warszawiakom najmodniejsze przeboje epoki disco. Specjalnie dla Portalu Winylowego znany dziennikarz muzyczny i prezenter opowiada o swojej pracy DJ-a w PRL-u oraz o wyzwaniach, z jakimi wiązało się wykonywanie wtedy tego zawodu.
Jakub Krzyżański: Dla wielu ludzi pierwszym skojarzeniem z DJ-ingiem w PRL-u jest przebój Franka Kimono pt. „Dysk Dżokej”. Czy jego tekst trafnie opisuje zawód DJ-a w tamtych czasach?
Marek Sierocki: Myślę, że bardzo trafnie. Ta piosenka opowiada nie tylko o pracy DJ-a, ale też o całym fenomenie dyskotek. Tylko że to było nagranie z 1983 roku, a moja przygoda z graniem na imprezach zaczęła się wcześniej, bo już w połowie lat 70.
Jak wyglądały te początki?
Wtedy jeszcze mieszkałem w podwarszawskiej Zielonce i chodziłem do szkoły średniej. Rolę takiego lokalnego domu kultury i miejsca, gdzie odbywały się zabawy taneczne – wtedy jeszcze trudno to było nazwać dyskoteką – pełnił budynek Ochotniczej Straży Pożarnej. Wraz z moimi kolegami zaczęliśmy tam prezentować muzykę, głównie z taśm. To były piosenki nagrywane z radia lub przegrywane z płyt winylowych, których wtedy słuchali nasi rodzice. Potem nastała era magnetofonów kasetowych, a ja zacząłem równocześnie zbierać własne płyty. Część dostawałem od rodziny z Anglii, a część kupowałem za swoje pierwsze zarobione pieniądze.
Czy zawód DJ-a w czasach PRL-u był sformalizowany, jak to miało miejsce np. w przypadku piosenkarzy czy artystów estradowych?
Oczywiście, trzeba było zdawać egzaminy. Ponieważ chodziłem wtedy do technikum, wyczytałem w regulaminie, że można wystartować do takiego egzaminu, jak się skończy szkołę średnią. W technikum ukończenie szkoły średniej to była obrona pracy dyplomowej, jeszcze przed maturą i ja kiedy tylko mogłem, od razu się zgłosiłem. Egzamin miał część teoretyczną i praktyczną i wcale nie należał do łatwych. Otrzymywało się np. pytania z zakresu literatury polskiej i światowej, historii sztuki oraz teorii muzyki. Część praktyczna natomiast polegała na odegraniu całego setu DJ-skiego. W komisji zasiadali m.in. Janusz Kondratowicz, który bardzo wspomagał cały ten ruch DJ-ski, Adam Halber, Marek Gaszyński, Lech Nowicki – ludzie radia i telewizji. Uprawnienia były przyznawane na 3 lata, więc co 3 lata musiałem ponownie zdawać ten egzamin – ostatni raz chyba w 1988 roku, kiedy już zapowiadałem muzykę w Teleexpresie. Ale myślę, że to też było dobre, że przypadkowi ludzie nie trafiali do tych najlepszych dyskotek. Posiadanie dyplomu DJ-a ze zdjęciem i pieczątką Ministerstwa Sztuki wiązało się też z dużą noblilitacją!
Jaki był pierwszy przełomowy moment w Pańskiej karierze DJ-a?
Niedługo po pierwszym egzaminie, gdy zdałem na studia, warszawski klub Hybrydy ogłosił konkurs na nowego, młodego DJ-a. Wziąłem w nim udział i udało mi się znaleźć w gronie trzech finalistów. Tak się zaczęła moja przygoda z Hybrydami, chociaż początkowo rzadko tam grałem, bo byli DJ-e, których teraz moglibyśmy nazwać rezydentami, z dużo większą pozycją. Ale zdobywałem też doświadczenie w klubach Alfa i Miks, mieszczących się w akademiku przy Placu Narutowicza. Wreszcie po pewnym czasie, dokładnie w 1982 roku, już pełną parą stałem się DJ-em klubu Hybrydy.
Duże miasto dawało więcej możliwości dotarcia do nowych płyt?
Moim głównym źródłem zdobywania muzyki w Warszawie był wtedy tzw. perski rynek, który działał przy ul. Wolumen. W niedzielne poranki zbierali się tam kolekcjonerzy płyt. Ale najcenniejsze zachodnie nagrania zdobyłem dzięki kolegom sportowcom. Jednym z nich był mój serdeczny przyjaciel Włodek Nalazek – siatkarz, reprezentant Polski. Siatkarze wówczas często wyjeżdżali na turnieje, no i Włodek z każdego takiego turnieju przywoził mi płyty. Ja oczywiście wcześniej musiałem zarobić pieniądze i załatwić walutę, czyli marki niemieckie albo dolary. Z reguły to były dolary. Trzeba więc było pójść pod Peweks i zdobyć je od cinkciarza. To wszystko odbywało się półlegalnie, ale taka była prawda. Włodek dostawał ode mnie też listę piosenek, na których mi najbardziej zależało, bo najczęściej kupował mi single. Ale miał też niesamowity talent do wyszukiwania absolutnych nowości, które później stawały się hitami. Pomagali mi również piłkarze z naszej reprezentacji narodowej, no i oczywiście wspominana już rodzina. W samych Hybrydach także odbywała się giełda płytowa. Dzisiaj to wszystko brzmi jak bajka o żelaznym wilku, ale takie były czasy.
A co ze sprzętem? Grywał Pan na własnym, czy kluby posiadały wtedy swoje zaplecze techniczne?
W Hybrydach był sprzęt, chociaż trochę ubolewałem, bo tam grałem jeszcze na Pioneerach z napędem paskowym, a w innych warszawskich klubach, np. Parku lub Stodole, były już kultowe DJ-skie gramofony Technics SL-1200 MK, które posiadały możliwość idealnego dopasowania tempa jednego utworu do drugiego.
Jak Pan pokonywał te ograniczenia techniczne?
Radziłem sobie. Wtedy analogowe granie miało swoją duszę, często szło się na żywioł. Byłem jednym z pierwszych DJ-ów w Polsce, który zaczął liczyć bity w piosence. Brałem stoper czy zegarek elektroniczny i zapisywałem na płycie, ile nagranie ma uderzeń na minutę. Jeżeli chciałem przyspieszyć lub zwolnić, wymagało to dużej precyzji przy znalezieniu tego odpowiedniego momentu obrotowego. Sami też robiliśmy sprzęgła do gramofonów z takich klisz rentgenowskich, które kolega zdobywał ze szpitala. Wycinało się koło, dziurkę w idealnym miejscu, żeby to sprzęgło było nieruchome i na słuchawkach ustawiało moment, kiedy ta płyta miała wystartować.
Ktoś Pana wprowadzał w ten zawód, czy był Pan samoukiem?
Wielu rzeczy uczyłem się metodą prób i błędów, ale miałem też DJ-ów, których podpatrywałem. Moim guru był kilka lat ode mnie starszy Wojtek Wardyński, który czasami pozwalał mi przyjść na swoje dyskoteki, a nawet zagrać pierwszą godzinę, kiedy ludzie dopiero się schodzili i praktycznie jeszcze nikt nie tańczył. Potem dawał mi jakieś uwagi, co powinienem poprawić, jak dobierać utwory, a później mogłem jego obserwować w akcji. To był człowiek, którego interesowało nie tylko samo granie, ale też muzyka. Do tej pory często wymieniamy się jakimiś unikatowymi utworami z lat 70., rzadko dostępnymi na kompaktach i płytach winylowych. Moim wzorem był też Bogdan Fabiański, z którym przez lata grałem w Hybrydach i od którego też się sporo nauczyłem w warstwie samego zapowiadania utworów.
To znaczy, że wtedy DJ musiał też coś mówić?
Jak najbardziej. Wtedy DJ nie tylko zmieniał płyty, ale był też kimś, kto kreował zabawę swoimi zapowiedziami. Chodziło o zbudowanie odpowiedniego nastroju oraz o podanie kilku zdań informacji na temat utworu, szczególnie nowego. Można to nazwać taką taneczną audycją na żywo. Brałem przykład z Bogdana, bo on był doświadczonym radiowcem.
Dzisiaj DJ-e mają swoje specjalizacje – grają konkretną, ulubioną muzykę. A jak było z Panem?
Na tych pierwszych zabawach tanecznych to była zupełna zbieranina różnych gatunków. Muzyka disco dopiero się rodziła, więc graliśmy też rockowe rzeczy typu Deep Purple czy Led Zeppelin, ale też zespoły glam rockowe – Slade, Sweet, Smokie. Przy tym wszystkim ludzie się bawili. Gdy dotarły do nas piosenki z „Gorączki sobotniej nocy”, nastał ten przełom, jeżeli chodzi o dyskoteki. Ja uważam, że lata 1977-1983 to świetny okres w muzyce popowo-tanecznej. Tacy wykonawcy jak Earth, Wind & Fire, Kool and the Gang to były niedoścignione wzorce. Albo zespół Chic, którego liderem jest Nile Rodgers – jeden z moich ulubionych artystów. Cieszę się, że miałem okazję zobaczyć go na żywo, kiedy kilka lat temu był supportem Phila Collinsa na Narodowym. W sumie poszedłem tam bardziej na Chic niż na Collinsa. Tamten występ pokazał, jak wiele przebojów on stworzył, bo oprócz własnych piosenek napisał wiele utworów dla Sister Sledge, Diany Ross, Davida Bowiego czy Madonny. Bernard Edwards – drugi współtwórca Chic – był np. współproducentem albumu „Vagabond Heart” Roda Stewarda z 1991 roku. Dziś trudno jest zrobić taką muzykę. To wszystko nagrywano na analogowych magnetofonach, trzeba było być świetnym instrumentalistą, wokalistą i aranżerem. Moim guru jest też Giorgio Moroder, zarówno za to, czego dokonał z Donną Summer, jak i za solową twórczość, nagrywaną z wspaniałą grupą Munich Machine. Te płyty przez lata bardzo trudno było zdobyć. Pamiętam, że na moje 18. urodziny kumple zrobili zrzutkę i kupili mi album „I Remember Yesterday” Donny Summer. Do dziś mam ten egzemplarz!
Na Zachodzie wokół disco wykształciła się cała subkultura – styl życia, moda, wzornictwo, nawet architektura wnętrz. Czy w ówczesnej Polsce ten fenomen miał możliwość zaistnienia w równie dużym rozmiarze?
W tak dużym nie, ale disco na pewno miało swoją moc oddziaływania. Pod koniec lat 70. i na początku 80. Polska była krajem bardzo szarym i ponurym, ale kiedy wchodziło się do dyskoteki, świat stawał się kolorowy. Te mrugające światła i najnowsze światowe hity potrafiły człowieka przenieść w inny wymiar. To była namiastka tego Zachodu, którego wtedy nie mieliśmy. Tylko osoby, które żyły w tamtych czasach, potrafią to zrozumieć. Dziś trudno nawet pojąć, że kiedyś nie było internetu, a co dopiero płyt w sklepach czy możliwości podróżowania.
Myśli Pan, że w dzisiejszych czasach ta klasyczna forma DJ-ingu, z graniem z winyli i zapowiadaniem utworów, cieszyłaby się zainteresowaniem?
Wydaje mi się, że tak. Ja nadal gram imprezy, głównie eventy firmowe i czasami organizatorzy wręcz proszą mnie o set w rytmach „Gorączki sobotniej nocy” albo blok z italo disco. Ja płyty z tamtego okresu oczywiście jeszcze mam. Co prawda wcześniej muszę trochę potrenować, bo po latach człowiek wychodzi z wprawy, ale zdarza mi się prowadzić dyskoteki w dokładnie taki sam sposób, jak w latach 70. i 80. – coś komentuję albo opowiadam. Nawet, gdy gram współczesną muzykę, to też staram się ją zapowiadać.
Dziękuję za rozmowę.