Tomek Ziętek – aktor, wokalista, gitarzysta i autor piosenek. Znany z takich filmów jak „Boże ciało”, „Hiacynt” czy „Żeby nie było śladów”. Członek zespołu The Fruitcakes, od pewnego czasu występujący również solo. Spotkaliśmy się z Tomkiem w poznańskiej Scenie na piętrze, po koncercie rozpoczynającym jego pierwszą w karierze trasę koncertową. Artysta opowiedział nam m.in. o swoich muzycznych fascynacjach, winylowej zajawce oraz autorskiej płycie „Some Old Songs”.
Jakub Krzyżański: Lubisz słuchać starych piosenek?
Tomek Ziętek: Wydaje mi się, że głównie słucham starych piosenek. Nie wiem, czy to kwestia sympatii, ale na co dzień właśnie stare piosenki najczęściej mi towarzyszą, więc coś w tym musi być.
A jak bardzo stare są te, które umieściłeś na swojej płycie?
Niektóre kompozycje mają nawet 10 lat, chociaż to nie było tak, że od początku posiadały wykrystalizowaną formę. Przez cały ten czas ulegały różnym zmianom i ewolucjom. Dopiero gdy nadszedł moment wejścia do studia, podjąłem decyzję, że są gotowe i można je nagrać.
10 lat to wcale nie tak dużo. Potraktuj to jako komplement, ale dla mnie brzmią na jeszcze starsze. Gdybym nie miał przed oczami okładki pomyślałbym, że to jakiś nieznany lub zaginiony amerykański album z lat 70.
Dziękuję, to na pewno dla mnie komplement. Mam takie poczucie, że muzyka powstaje w głowie odbiorcy i każdy może ją postrzegać w innych barwach, na podstawie własnych skojarzeń. Mimo że to są moje autorskie piosenki, ja też w nich znajduję jakieś echa czy brzmienia utworów, których sam w przeszłości słuchałem i które lubię.
Dzisiaj w Polsce mało kto tak gra. Nawet Kayax – Twoja wytwórnia – zazwyczaj wydaje artystów o nieco innym profilu. Czujesz się trochę outsiderem?
Trudno powiedzieć. Nie chcę źle zabrzmieć, ale ja nie jestem za bardzo odbiorcą polskiej muzyki. W moich uszach dominuje ta zagraniczna, więc aż tak dobrze nie wiem, co się u nas dzieje. Mam co prawda świadomość, że nie ma za dużo podobnych projektów, ale nie analizuję tego. Robię po prostu swoje, piszę piosenki i to mi sprawia radość. Moja oryginalność może też wynikać z tego, że przyniosłem do Kayaxu gotową płytę, którą wytwórnia zaakceptowała. Nie ingerowali więc w niektóre kwestie, takie jak np. materiał, kolejność utworów czy ogólny kształt płyty.
Piosenki na „Some Old Songs” są raczej spokojne i refleksyjne, a jednocześnie bardzo pogodne. Bije z nich ciepło i dobra energia. Świadomie stawiasz na pozytywny przekaz w swojej twórczości?
W przypadku tej płyty taki był zamysł. On wynikał głównie z czasu spędzonego w studio i panującej tam atmosfery. Wtedy właśnie zrodziła się potrzeba, by wyselekcjonować utwory w takim klimacie. Chciałem, żeby płyta była eskapistyczna, dawała możliwość miłej ucieczki w świat wspomnień, nostalgii i tęsknoty za czymś, czego się nigdy nie miało i nie przeżyło. Myślę, że każdy kiedyś doświadczył takiego uczucia. A przez to, że utwory miały już kilka lat, do nich też poprzylepiały się różne sentymenty.
Zarówno ta płyta, jak i muzyka Twojego wcześniejszego projektu The Fruitcakes bywa porównywana do The Beatles. Czy ten zespół miał na Ciebie duży wpływ?
Jak najbardziej. Beatlesi do dziś są dla mnie niezwykle ważni. Tak naprawdę moja przygoda ze wszystkimi dziedzinami twórczości zaczęła się wtedy, gdy ich odkryłem. Dużo czytałem i myślałem o tym, w jaki sposób podchodzili do nagrywania płyt. Byli jednymi z pierwszych twórców, którzy wpływali m.in. na kolejność utworów, co wcześniej zależało tylko od osób technicznych. Do teraz, gdy słucham jakiegokolwiek ich albumu, po zakończeniu jednego numeru mój mózg już pamięta, co będzie dalej i gdy tego nie słyszę, jestem – mówiąc łagodnie – nieusatysfakcjonowany. I nie mam tu na myśli tylko „Abbey Road”, na którym wiadomo, że te numery się przenikają. Identycznie mam np. przy „Rubber Soul”. To właśnie dzięki Beatlesom traktuję albumy jako zamknięte dzieła i słucham ich w całości. Tak samo myślę też o własnym pisaniu. Dla mnie ważne jest, by płyta opowiadała pewną historię. Czasem ona nie musi być konkretnie nazwana, może wynikać z jakichś przeczuć, ale powinna mieć swój przebieg i przemyślany porządek.
Dlatego Twój album idealnie sprawdza się na winylu. Osobiście zabiegałeś, by ukazał się na tym nośniku?
Tak, od początku bardzo mi na tym zależało. Wiedziałem, że jeśli wydam płytę na winylu, łatwiej mi będzie osiągnąć wspomniany przeze mnie porządek. Ten format na pewno sprzyja tworzeniu przemyślanych albumów. Przygotowaliśmy też specjalny master pod winyl.
A sam także słuchasz winyli?
Tak, bardzo lubię, chociaż teraz już nie gromadzę płyt w tak dużych ilościach, jak kiedyś. Wynika to z czysto praktycznych względów. Dużo podróżuję, a przy takim trybie życia jednak dominują inne nośniki. Za to gdy wracam do domu, nadal stawiam winyl na pierwszym miejscu. Niedawno udało mi się uratować karton singli z lat 60. i 70. Jeden z sąsiadów podczas wyprowadzki chciał je wyrzucić na śmietnik, ale w porę je przejąłem. Niektóre są w opłakanym stanie i pewnie już się nie nadają do słuchania, za to jest wśród nich kilka ciekawych niemieckich wydań z jazzem i trochę francuskiego jazzu, którego dotąd nie znałem. Po zakończeniu trasy będę się w to zgłębiał.
Co jeszcze ciekawego można znaleźć w Twojej kolekcji?
Mam kilka winyli, które są dla mnie bardzo ważne z powodów personalnych. Np. album Melomanów – jednego z pierwszych polskich zespołów jazzowych. Fatalnie brzmiąca płyta, ale kupiłem ją ze względu na to, że na perkusji gra tam Witold Sobociński, czyli operator filmowy, którego miałem okazję jeszcze za jego życia poznać. Lubię też słuchać na winylu The Velvet Underground, ale tu już mam współczesne wydania. Jednym z moich znalezisk jest też komplet symfonii Beethovena, wydany przez His Master’s Voice. Inna płyta, do której często wracam to pierwszy album Cymande. Świetny londyński zespół, którego członkowie byli pierwszym pokoleniem emigrantów z Afryki. Grali typowe fusion i funk lat 70., ale podszyte tożsamością afrykańską. Ten winyl znalazłem u mojego taty i byłem zaskoczony, że takiej muzyki też słuchał, bo lubił głównie SBB i Budkę Suflera.
Przejdźmy na chwilę do Twojego drugiego zawodu. Zauważyłem, że większość artystów, którzy zajmują się zarówno aktorstwem jak i muzyką, ostatecznie skupia się na tym drugim. Tak było m.in. z Marią Peszek i Piotrem Roguckim. Muzyka często bierze górę. Myślisz, że z Tobą stanie się podobnie? Czy u Ciebie te dwa wilki ze sobą walczą?
Ja próbuję te wilki pogodzić i mam też ludzi, którzy starają się je wytresować. Jest to coraz trudniejsze, bo wciąż dochodzą mi kolejne zobowiązania i daty w kalendarzu. Teraz np. jestem w trakcie przygotowań do filmu. Jak tylko skończę trasę koncertową, to wracam do lekcji, bo na potrzeby roli uczę się jeździć konno. Wszystko to kwestia dobrej organizacji czasu, ale boję się, że w pewnym momencie zabraknie mi chwili dla siebie, a człowiek zabiegany nie ma warunków do pisania kolejnych piosenek. Potrzebujesz tego czasu ze sobą, by usiąść, spojrzeć w dal, przejechać się pociągiem, wziąć gazetę do ręki i przypadkowo trafić na jakieś słowo, które doprowadzi cię do posta na Wikipedii, a następnie do jakiejś książki i z tego wszystkiego zrodzi się pomysł na piosenkę. Tym właśnie karmią się teksty piosenek – one potrzebują pewnej przypadkowości i losowości. A wracając do twojego pytania, na razie daję sobie radę, bo wcześniej nie miałem tak dużej aktywności muzycznej. Z The Fruitcakes jednak funkcjonowaliśmy w offie, a decyzja o rozpoczęciu solowej kariery wynikała ze specyfiki obu tych zawodów. Jako muzyk mam większą sprawczość względem moich projektów, a jako aktor dołączam do maszyny, która albo zadziała, albo nie, w każdym razie ja jestem tylko jej trybikiem. W muzyce natomiast sam kreuję swój spektakl.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że pójście w muzykę było słuszne, bo kilka dni temu otrzymałeś za swoją płytę nominację do Fryderyka. Dodało Ci to motywacji do pracy nad kolejnym krążkiem?
To jest motywacja, by założyć wieniec i kończyć karierę (śmiech). A tak na poważnie, to już zaczęliśmy pracę nad kolejną płytą. Postawiłem sobie bardzo ambitny cel, by tym razem zrobić album szybko. Przygotować jak najwięcej utworów, wybrać spośród nich najlepszy zestaw i w studio zarejestrować cały materiał na setkę. Na koncertach już prezentujemy pojedyncze piosenki z następnej płyty.
A co z The Fruitcakes? Czy to już zamknięty rozdział w Twojej działalności muzycznej?
Nie, cały czas gramy dalej. W tym roku planujemy wydać mini album.
W takim razie życzę powodzenia i bardzo dziękuję za rozmowę.
zdjęcia: Dominika Scheibinger, Maciek Lachowicz, Maciej Zakrzewski