O książce "Okładki płyt", o znaczeniu, roli i przyszłości okładek, o cenzurze obyczajowej, o sztuce i dążeniu do uniwersalizmu - rozmawiamy z Mateuszem Torzeckim, autorem książki „Okładki płyt. Rzecz o wizualnym uniwersum albumów muzycznych”
Jakub Krzyżański: Biorąc do ręki album muzyczny, jak powinniśmy patrzeć na jego okładkę? Czy to jeden z elementów większej całości, dodatek, a może osobne dzieło?
Mateusz Torzecki: Okładka jest wszystkim po części. Przede wszystkim jest opakowaniem, potem dopiero ma funkcję reklamową, czyli zachęca do zakupu towaru, jakim jest nośnik muzyczny. Albumy zawierają w sobie pewien łańcuch, o którym zapominamy w momencie, gdy mamy styczność z muzyką cyfrową. Jego ogniwa to: muzyka, słowo, obraz. Przez moment obraz został nam zabrany, chociażby w momencie, gdy pojawiły się pierwsze odtwarzacze mp3 z czarno-białymi wyświetlaczami. Zostaliśmy wówczas pozbawieni dostępu do okładki, a ona bardzo często niosła mocną ideologię lub wiadomość dla odbiorcy. Często też korespondowała z zawartością muzyczną bądź słowną całego albumu. Czasami wystarczy poczytać teksty utworów, wsłuchać się w nastrój muzyki, zobaczymy wówczas, że okładka często odpowiada temu, co zostało nagrane na płycie.
Czy można w ogóle rozmawiać o okładkach, nie słuchając muzyki?
Wydaje mi się że tak, ale musimy wtedy być świadomi tego, że możemy nie odkryć pewnych znaczeń. Nie twierdzę, że każda okładka musi mieć jakieś znaczenie, ale przez to, że otacza nas tak olbrzymia ilość obrazów w ciągu dnia, nie zawsze jesteśmy w stanie wychwycić, który z nich wymaga od nas jakiejś interpretacji, zatrzymania się nad nim, a który nie. Więc jeśli nie będziemy świadomymi odbiorcami kultury, pewne rzeczy możemy zatracić, stając się przez to kulturowo ubożsi.
Wspomniałeś, że okładka ma m.in. funkcję reklamową. Czy za tym idą chociażby takie zabiegi jak różne warianty okładek, przygotowane na osobne rynki wydawnicze, np. japoński, amerykański i europejski?
Okładka, tak samo jak każdy element wytworzony w „polu produkcji kulturowej”, podlega cenzurze - głównie obyczajowej. Wracając do samego pytania, zdarzają się przypadki, że okładki wyglądają w różnych krajach inaczej, ale są pewne rzeczy, które ze względów kulturowych, mówiąc kolokwialnie nie przejdą w Stanach Zjednoczonych, a przejdą np. w Europie i odwrotnie. Dwa najczęstsze powody to oczywiście sfera sacrum oraz sfera seksualna. Z cenzurą w tej drugiej mamy do czynienia najczęściej by wspomnieć tylko o tak słynnych okładkach jak: „Sticky Fingers” Rolling Stonesów, „Country Life” Roxy Music, imienny album Blind Faith, czy bardzo dyskusyjną okładka do „Virgin Killer” Scorpionsów.
W czasie obecnym nie jest inaczej, np. okładka „Night Time, My Time”, debiutu Sky Ferreiry, przygotowana przez kontrowersyjnego reżysera Gasapara Noé. Przedstawia, wokalistkę topless pod prysznicem z miną ukazującą jej przerażenie. W USA okładka została skadrowana inaczej tak by nie widać było lewego sutka. Samo przedstawienie wizualne jest, jednak nadal bardzo niewygodne obyczajowo, mogąc przywodzić na myśl np. ofiarę gwałtu. Moim zdaniem użycie tego zdjęcia oprócz wzbudzenia kontrowersji wymagało też dużej odwagi. Ponieważ odstraszyło od zakupu dużą część potencjalnych odbiorców tego electropopowego albumu, zagrzebując tym samym szansę Sky Ferreiry na potencjalny sukces komercyjny. Przykład ten moim zdaniem ukazuje jak wielką siłę oddziaływania mają na nas wciąż okładki jak i cała sfera wizualna z jaką mamy do czynienia.
A zdarza się, że po latach sama okładka okazuje się słynniejsza od płyty?
Są takie przypadki, kiedy okładki mocno wryły nam się w pamięć, ale niekoniecznie kojarzymy zawartość muzyczną dzieła. Przykładem jest album „Ummagumma” Pink Floydów. Prawie każdy zna jego okładkę, ale muzykę czasami pomijamy, bo jest dyskusyjna albo mało przystępna. Ja osobiście lubię ten album, ale może być zbyt eksperymentalny dla wielu odbiorców. Rzadko który fan Pink Floyd uzna go za swój ulubiony. Według moich obserwacji podobnie jest z innymi bardzo ważnymi płytami w moim życiu, czyli „Unknown Pleasures” Joy Division i The Velvet Underground & Nico. Fale i Banan były przetwarzane i reprodukowane już setki razy (od koszulek, kubków po pokrowce na telefony i tablety) przez co stały się wręcz ikonicznymi, co za tym idzie rozpoznawalnymi niemal na szeroką skalę, niestety nie poszło to w parze z masową rozpoznawalnością muzyki - ale może to i dobrze?
Czy w latach 60-tych i 70-tych, kiedy głównym nośnikiem były płyty winylowe, projektanci inaczej podchodzili do tworzenia okładek?
Oczywiście. Chociażby sam szczegół był o wiele bardziej widoczny na 12-calowym opakowaniu winyla. Grafik mógł sobie pozwolić na zdecydowanie więcej. Miał do zagospodarowania dużą przestrzeń, wiedział, że każdy, nawet najmniejszy element będzie czytelny. Tworzono wtedy prawdziwe cudeńka, które są w dzisiejszych czasach często już niewidoczne. Przykład „Sierżanta Pieprza” Beatlesów jest najbardziej znany, ale patrząc na lata 80-te, jest zespół dziś już troszeczkę zapomniany, chociaż darzony przez kolejne grupy odbiorców i muzyków co raz większą estymą, tj. Tears For Fears. Wydali, moim zdaniem, doskonały album „The Seeds of Love”. Okładka świetnie koresponduje z zawartością płyty, która była bardzo, ale to bardzo długo produkowana. Jest tam olbrzymia ilość smaczków, które się odkrywa nawet przy setnym odsłuchu. I ta mnogość szczegółów na okładce idealnie odpowiadała muzyce. Dziś, gdy widzę tę okładkę na wyświetlaczu chociażby telefonu, czy komputera, jest prawie całkowicie nieczytelna. Wiem, że są tam dwie postacie muzyków, ale to, co ich otacza, jest bardzo niewyraźne. Być może też dlatego wracamy do winyli i chcemy słuchać muzyki w sposób bardziej zaangażowany.
Te innowacje zaczęły się bardzo wcześnie, bo jeszcze w latach 60-tych. Dziś obserwujemy powrót do tego. Nie tylko winyl, ale też kompakt musi być fajnie zapakowany, w sposób niebanalny, aby przykuć uwagę odbiorcy. Kiedy widzimy 300 albo 400 płyt w zwykłym plastiku albo kartonowym gatefoldzie, czasami wystarczy prosty zabieg, np. dobra barwa albo lakierowane elementy czy wycinanka, na pewno znajdzie się jakaś wąska grupa odbiorców, która kupi album choćby tylko ze względu na ciekawą graficznie okładkę.
Czy można cokolwiek powiedzieć o takich standardowych okładkach, na których mamy jedynie fotografię wykonawcy i tytuł płyty?
Temu poświęciłem cały podrozdział w trzecim, ostatnim rozdziale książki. Moim zdaniem tak, ponieważ nawet te bardzo proste przedstawienia wizualne często bronią się po czasie. Chociażby „Horses” Patti Smith. To zwykłe zdjęcie przetrwało próbę czasu, jest powtarzane i kochane przez fanów. Posiada nawet nawiązanie do tytułowych koni, gdyż jeśli się bardzo uważnie przyjrzymy, Patti Smith na marynarce przerzuconej przez ramię ma bardzo malutką broszkę z koniem. Kolejny przykład to Bruce Springsteen. Gdy przyjrzymy się tym okładkom, gdzie znajduje się jego zdjęcie, to cały czas jawi się jako „równy gość” przez co dla klasy robotniczej USA cały czas był, jest i będzie bohaterem. W niektórych przypadkach te proste okładki tworzą w nas odbiorcach konkretny obraz artysty, choć nie zawsze musi być on zgodnym z tym prawdziwym.
Do tej pory mieliśmy do czynienia jedynie z albumami albo rankingami okładek. Często pojawia się w nich również kategoria okładek brzydkich, kiczowatych. Czy im także warto poświęcić uwagę?
Należy zadać pytanie, czy dana rzecz jest brzydka dlatego, że zabrakło funduszy na stworzenie czegoś lepszego, czy jest to świadomy zabieg i coś za nim stoi. Weźmy za przykład „Steal This Album!” System Of A Down. Taką okładkę każdy z nas mógłby sam zrobić markerem, ale ta koresponduje z tytułem albumu i z renesansem piractwa internetowego. Jest to więc odpowiedź na zastaną rzeczywistość, w której ukazał się ten album. Jest jeszcze kilka przypadków nieudanych okładek, którym warto się przyjrzeć, ale w dużej mierze w zupełności można się ograniczyć do przytoczonych przez ciebie rankingów.
A czy można odgadnąć styl i gatunek muzyczny płyty po samej okładce?
Jak najbardziej. Nazywam to w swojej książce funkcją gatunkową. Moim zdaniem, żaden artysta jazzowy nie pozwoli sobie na okładkę w stylu Behemotha, tak samo jak żaden artysta popowy nie pozwoli sobie na okładkę punkową. Sam gatunek, z którym mamy do czynienia, daje nam już jakieś modele znaczeniowe, wokół których będziemy się poruszać. W przypadku popu najczęściej jest to zdjęcie, ale - tak jak już wspomniałem wcześniej - może być one naznaczone pewną ideologią. Chociażby okładka płyty Britney Spears „…Baby One More Time”. Britney w pierwszej fazie swej kariery miała być prostą, słodką dziewczynką z sąsiedztwa. Rodzic płacący wówczas za płytę kupowaną swojemu dziecku miał czuć się bezpiecznie wobec tego zakupu. Podobnie jest w przypadku boysbandów. To najczęściej mają być mili, grzeczni uśmiechnięci chłopcy śpiewający muzykę dla nastolatków, skonstruowaną tak, by wytworzyć w rodzicach przeświadczenie, że ich pociechom nic (np. ideologicznie) nie grozi.
Jaki poziom mają polskie okładki, w porównaniu do tych zagranicznych?
Z polskimi okładkami jest bardzo różnie. Jeżeli mówimy o mainstreamie, to nie zawsze dzieje się coś ciekawego, ale zauważam, że ta tendencja zaczyna się zmieniać. Coraz częściej też przeciętny Kowalski słucha nie tylko mainstreamu lubi też znaleźć sobie jedną lub dwie kapele czy wykonawców bardziej niszowych, których wspiera. Gdy popatrzymy na takie okładki, obojętnie czy jest to hip-hop, muzyka alternatywna, to powstają tam naprawdę bardzo fajne rzeczy. Jest też pewna prawidłowość: im mniejsza wytwórnia i niższy nakład tych wydawnictw, tym bardziej znaleźć tam można małe dzieła sztuki, chociażby okładki Starej Rzeki czy ta stworzona dla „Molochu” Merkabah, by trzymać się wydawnictw wytwórni Instant Classic.
Twoja książka jest bardzo analityczna, próbujesz w niej rozłożyć te okładki na czynniki pierwsze. Czy bazowałeś na jakichś tekstach źródłowych?
W tym konkretnym temacie literatury tak naprawdę nie ma. Są artykuły, najczęściej w języku angielskim, ale to zazwyczaj 8-10 stronicowe wywody badaczy, którzy próbowali się z mniejszym lub większym skutkiem nad tym tematem pochylić. W języku polskim nigdy nie było żadnej pracy badawczej poświęconej okładkom albumów, przynajmniej ani ja, ani mój wydawca takiej nie znaleźliśmy. W rodzimym języku pojawiały się tylko pojedyncze teksty lub rozdziały w książkach, tu należy wspomnieć przede wszystkim o trzech badaczach piszących w Polsce o rocku: prof. Wojciech Burszta, prof. Marek Jeziński oraz dr hab. Marcin Rychlewski.
Rozumiem, że pisząc tę książkę, swój własny gust muzyczny musiałeś odstawić na bok?
Wręcz bardzo chciałem swój gust muzyczny odstawić na bok, ale nie do końca jest to w takich przypadkach możliwe. W momencie, kiedy tworzysz pracę badawczą, w dodatku poświęconą różnym gatunkom muzycznym, a materiał jest olbrzymi, ogranicza nas nasze własne poznanie. Mogę się założyć, że nadal istnieje grupa wykonawców, których jeszcze nie poznałem, a których warto byłoby opisać. Bazowałem jednak na tym, co już znajduje się na moich półkach z płytami albo na tym, co zdążyłem poznać i w jakiś sposób koresponduje z tematem mojej książki.
Czy podczas pisania tej książki zauważyłeś pewne tendencje w estetyce okładek, które przez lata pojawiały się, znikały i powracały, niczym moda?
Jak najbardziej, zjawisku powtórzenia, repetycji poświęcam bardzo dużo miejsca w drugim rozdziale. Tendencją, którą zauważyłem obecnie i w której pokładam swoje nadzieje na przyszłość, jest dążenie do pewnego minimalizmu czy też czytelności. Osobiście uważam, że prace Petera Saville’a, który projektował dla wytwórni Factory, w tym Joy Division i New Order, jako jedne z niewielu przetrwały próbę czasu. Te okładki z lat 80-tych nadal doskonale wyglądają w roku 2016-tym, i to zarówno w wersji winylowej, kompaktowej, jak i w digitalu. To się nazywa sztuka.
Patrząc na projekty Saville’a, trudno rozgryźć dekadę, z których pochodzą. Widząc np. tego aniołka na okładce „Technique” New Order – taka płyta z identyczną okładką równie dobrze mogłaby się ukazać dzisiaj. Być może więc już niedługo zamiast okładek będziemy mieć do czynienia w jakimś stopniu bardziej ze znakami graficznymi lub prostą typografią, na poparcie powodzenia tego rozwiązania, wystarczy wymienić np. następujące okładki z ostatnich lat: „★” Bowiego, „AM” Arctic Monkeys, „To Be Kind” Swansów, „XX” The XX, w szeroko rozumianym popie zaś np. okładka imiennego albumu Beyoncé lub „X” Eda Sheerana.
Mateusz Torzecki (ur. 1986 w Poznaniu) – kulturoznawca, doktor nauk humanistycznych, absolwent warszawskiego Uniwersytetu SWPS. Muzykofil i kolekcjoner płyt. Jego zainteresowania badawcze obejmują problematykę muzyki popularnej, zagadnień związanych z ewolucją jej dystrybucji oraz z krytycznym i społecznym odbiorem sfery dźwiękowej.