Wywiady

Historia płyty „Banda i Wanda”: „Trzciński założył się z Hołdysem”

Jakub Krzyżański
Jakub Krzyżański
08.07.2025

13 czerwca ukazała się długo wyczekiwana winylowa i kompaktowa reedycja płyty „Banda i Wanda”. O historii tego kultowego krążka, kulisach pracy nad wznowieniem oraz bieżących koncertach opowiada Wanda Kwietniewska – liderka i wokalistka grupy. Poruszyliśmy z artystką również temat konfliktów, jakie często mają miejsce w legendarnych polskich zespołach rockowych.

Jakub Krzyżański: Co poczułaś, gdy po raz pierwszy zobaczyłaś gotową reedycję płyty „Banda i Wanda”? Czy wróciły emocje, które towarzyszyły Ci w latach 80., podczas premiery oryginalnej wersji?

Wanda Kwietniewska: Wszystko wróciło! Choć początkowo nie sądziłam, że tak to przeżyję, bo wydałam tę reedycję bardziej z obowiązku. Od dłuższego czasu fani o nią prosili, a ponieważ bardzo tego chcieli, więc uznałam, że dlaczego nie. Najpierw wszystko działo się automatycznie, ale dopiero jak dostałam swój egzemplarz płyty, zobaczyłam okładkę i poczułam ją w rękach, to wtedy wszystko we mnie odżyło i przypomniałam sobie poszczególne momenty z tamtych lat.

Podzielisz się jednym z takich momentów?

Pamiętam na przykład, jak wracaliśmy pociągiem z pierwszej sesji w Krakowie, bo nagrywaliśmy płytę u Jacka Mastykarza w Teatrze STU. Nie było miejsc siedzących, więc sobie załatwiliśmy z konduktorem, żeby nas wpuścił do wagonu pocztowego. Wyobrażasz to sobie? Dziś taka akcja by nie przeszła. A myśmy się uwalili na tych workach z listami, z malutkim magnetofonem typu Grundig i na kasecie odsłuchiwaliśmy sobie pierwsze pięć utworów. Wśród nich była m.in. „Fabryka marzeń”, ale był też numer „Poczta pantoflowa” - wtedy nasz faworyt. I ja z tymi nagraniami pojechałam do Piotra Kaczkowskiego, który wiedział, że nagrywam płytę, ale powiedział tak: „Jak mi przywieziesz jakiś szmelc, to ja tego w Trójce nie zagram!”. No więc usiedliśmy razem i przesłuchaliśmy wszystkie pięć numerów, a ja się czułam jak uczennica na egzaminie. Wielki Piotr Kaczkowski odsłuchiwał moich pierwszych nagrań, to było jak wyrocznia! Wiedziałam, że jeśli zaakceptuje którąkolwiek z piosenek, to wszystko się jakoś potoczy. Gdy skończyliśmy, powiedział tylko: „Niezłe”, bo nigdy nie był wylewny. „A który numer ty byś chciała, żebyśmy zagrali jako pierwszy?” – zapytał. Ja na to, że nam się podoba „Poczta pantoflowa”. „Nie, ja wybieram «Fabrykę marzeń»” – odpowiedział. Tak się stało, i też dobrze, bo na tej płycie nie ma żadnej złej piosenki, mógł właściwie wybrać cokolwiek z tej piątki.

Myślę, że nasi czytelnicy dobrze znają Twoją historię i wiedzą, że wcześniej byłaś jedną z dwóch wokalistek Lombardu. Czy założenie własnego zespołu i wydanie płyty „Banda i Wanda” traktowałaś wtedy jak swoje „być albo nie być” na rynku muzycznym?

Zdecydowanie tak. Jak Piotr Niewiarowski, menadżer Lombardu, wyrzucił mnie z tego zespołu, bardzo to przeżyłam. Nagraliśmy przecież płytę „Śmierć dyskotece!”, która stała się złota, grupa nabierała rozpędu, a tu taka sytuacja. Na szczęście miałam wtedy wokół siebie dobrych ludzi. Byłam związana z Januszem Laskowskim, ale nie tym od „Kolorowych jarmarków”, bo to zbieżność nazwisk, tylko takim realizatorem dźwięku, który nagłaśniał zespół 2 plus 1. I ja już wcześniej, kiedy jeszcze chodziłam do szkoły, jeździłam czasem na koncerty tej grupy, gdzie miałam zaszczyt prasować sukienki Eli Dmoch i koszule Janusza Kruka. Wiadomo – skoro już z nimi przebywałam, to chciałam być jakoś przydatna. Poznałam wtedy menadżera 2 plus 1, Jana Stewczyka, wspaniałego gościa. Zarówno on, jak i mój ówczesny narzeczony bardzo mi pomogli przy zakładaniu zespołu. Dodatkowo z okresu, gdy jeszcze śpiewałam w grupie wokalnej Vist, dobrze znałam muzyków Alex Bandu. Tam na perkusji grał Andrzej Tylec, który później zasilił pierwszy skład Bandy i Wandy. Jednak moim największym szczęściem okazał się oczywiście Marek Raduli, na którego wpadłam zupełnie przypadkowo, ale świetnie między nami zażarła współpraca. Do dnia dzisiejszego bardzo się przyjaźnimy.

fot. Maciej Uliński

Byłaś pierwszą kobietą w Polsce, która założyła rockowy zespół i nim zarządzała. Nie bałaś się, że tak wiele bierzesz na swoje barki?

Właśnie nie, wcale się nie bałam. To jest chyba przywilej młodości, że jak człowiek sobie coś ubzdura, mocno w to uwierzy i tego chce, to się nad niczym nie zastanawia tylko działa. To naprawdę jest siła. Pamiętam jeszcze jedną sytuację związaną z moimi początkami. Wtedy każdy zespół i każdy artysta musiał przynależeć albo do Estrady, albo do innej instytucji, która się nazywała Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe. W Estradzie był już Lombard, więc nie miałam tam czego szukać, no to poszłam do tych ZPR-ów. Ich szefem był niejaki Andrzej Kosmala, którego szersza publiczność może znać jako menadżera Krzysztofa Krawczyka. Do dzisiaj zresztą tą krawczykową schedą zawiaduje. I tenże Kosmala, gdy powiedziałam, że zakładam zespół, muszę mieć salę prób, zbieram muzyków itp., spojrzał na mnie i powiedział: „Proszę pani, ale skąd ja mam mieć pewność, że to wszystko się stanie?”. Na co ja: „Bo ja tak panu mówię!”. Dziś nie miałabym odwagi w ten sposób się odezwać. Poza tym w Poznaniu, gdzie to wszystko się działo, środowisko muzyczne bardzo mi się przyglądało. Czy uda się tej Kwietniewskiej, czy też nie? To również był mój napęd do działania.

Lata osiemdziesiąte były w Polsce czasem mocnych debiutów płytowych, które szybko stały się kultowe. Nie wszystkie jednak doczekały się współczesnych reedycji, bo cały czas czekamy np. na wznowienie pierwszego albumu Izy Trojanowskiej albo Bajmu. Artyści często tłumaczą, że przyczyną bywa skomplikowana sytuacja prawna, ustalenie właściciela taśm matek itp. Powiedz, czy przy swojej reedycji też musiałaś pokonać tego typu trudności?

Zdecydowanie tak. Kilka lat temu, przy ponownym wydaniu płyty „Mamy czas” było dużo prościej. Tam pierwszym wydawcą był Pronit, którego katalog przejęła firma MTJ i wystarczyło się tylko z nią dogadać. A tutaj, przy debiutanckim albumie nagle się okazało, że właścicielem praw czują się zarówno Polskie Nagrania, jak i Polskie Radio. A tak naprawdę te utwory należały do ZPR-ów, bo ta instytucja wyłożyła pieniądze na nagrania. Tylko ja o tym wszystkim wiedziałam, więc wzięłam na siebie odpowiedzialność, by wszystko poprostować. Udało mi się dzięki dużej pomocy mojej menadżerki Oli Ulińskiej. Trwało to naprawdę długo, bo pamiętam, że pierwsze umowy w sprawie reedycji podpisywałam jeszcze w czasie pandemii.

Wersja CD zawiera dwa bonusy. Pierwszy z nich to utwór „Muchołapki”.

Przyznam, że sama zapomniałam o tej piosence, ale przy przygotowywaniu reedycji ZPR-y poinformowały mnie, że na taśmie matce zachował się taki utwór i czy by go nie dołączyć. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego nie było go na pierwszym wydaniu. Sądziłam, że być może się nie zmieścił, skoro płyta winylowa ma swoje ograniczenia czasowe. Ale potem przypomniałam sobie, że wówczas to nagranie zakwestionowała cenzura. Tam śpiewałam o tym, że „muchołapki czają się, rejestrują każdy ruch”, a cenzor wiedział, że chodzi o władzę. Odpuściliśmy więc ten numer, bo bardzo nam zależało na płycie. Uznałam wtedy, że prędzej czy później on i tak kiedyś wypłynie. No i wypłynął, po czterdziestu dwóch latach.

Drugi bonus to piosenka „Pod wiatr”, czyli współczesne nagranie, co od razu słychać po brzmieniu i aranżacji. Czy dodając go na sam koniec płyty chciałaś w ten sposób pokazać, jak Wanda i Banda brzmi obecnie?

Tak, to było świadome posunięcie. Gdy cztery lata temu już zabiegałam o reedycję, skontaktowałam się z Markiem Radulim. Uznaliśmy wspólnie, że zrobimy z tej okazji jakiś jeden numer, tym bardziej, że fani proszą też o nowe rzeczy, a ja nie będę nagrywała całego materiału. Tylko w Polsce tak się dzieje, że jeśli jest dojrzały artysta z dużym dorobkiem, to główne rozgłośnie mają problem nawet z graniem starych utworów, a co dopiero premierowych. U nas niestety najlepszą promocją jest kopnięcie w kalendarz, a że ja się czuję dobrze i na razie kopać nie zamierzam, nagraliśmy tylko ten jeden nowy numer jako bonus. To bardzo udana i przyjemna piosenka, której fajnie się słucha. Liczę, że przy okazji reedycji i wrzucenia w streaming zaistnieje w świadomości słuchaczy.

Mimo wszystko siłą napędową tej płyty są dwie kompozycje Wojciecha Trzcińskiego - „Nie będę Julią” i „Hi-Fi”. Oglądałem niedawno koncert w Opolu poświęcony Trzcińskiemu, w którym też wzięłaś udział. Chyba zgodzisz się ze mną, że te dwie piosenki w całym dorobku pana Wojtka stanowią pewną stylistyczną ciekawostkę, prawda?

Zdecydowanie. Z Trzciną było tak, że myśmy mieli już płytę właściwie gotową, ale ja go poznałam przez tego mojego Janusza-nagłośnieniowca, bo oni się kumplowali. Trzcina wtedy pisał dla Krawczyka największe hity, które hulały w radiu i zawsze wiedziałam, że jest genialnym kompozytorem. Podziwiałam go jako twórcę i gdy nadarzyła się okazja, że mogę go poznać, przejść z nim na ty i wypić kawę u niego w chacie na Ursynowie, to byłam przeszczęśliwa. Pamiętam, że przypadliśmy sobie wtedy do gustu, ale to było spotkanie wyłącznie towarzyskie, jeszcze bez żadnego pomysłu na współpracę. Dopiero za jakiś czas Wojtek do mnie zadzwonił z propozycją, żeby coś dla mnie napisać. Pomyślałam: „Trzciński? Taka gwiazda? Dla mnie?!” i oczywiście, że się zgodziłam. „Ale czemu ty, Wojtuś, chcesz pisać akurat dla mnie? Przecież wiesz, co my gramy i jak gramy” - zapytałam. I on wtedy powiedział, że założył się z Hołdysem, który stwierdził, że Trzcina nie będzie umiał się odnaleźć w muzyce rockowej. Wojtek postawił sobie za punkt honoru, że da radę, bo wtedy, na początku lat 80. muzyka rockowa wyeliminowała w kraju wszystkie inne gatunki. Gdy się ponownie spotkaliśmy u niego w domu, zagrał mi te dwie piosenki na pianinie i podśpiewywał. Mimo że kompletnie nie potrafił śpiewać, od razu usłyszałam w nich wielki potencjał.

Oryginalne wydanie płyty „Wanda i Banda” (Polskie Nagrania)

A jak na te utwory zareagował Twój zespół?

Usłyszałam: „A po co nam te piosenki? Mamy dużo swoich”. Dla nich Trzciński to były głównie „Kawiarenki”. Ale powiedziałam tak: „Nie gadamy tylko gramy”. Zawsze się umawialiśmy, że próbujemy, aranżujemy najlepiej, jak potrafimy i dopiero gdy nam nie wyjdzie, to rezygnujemy. To były czasy, że muzycy spotykali się w jednej kanciapie i grali na żywo. Dziś to wygląda zupełnie inaczej, bo ludzie sobie przesyłają ślady, dogrywają, robią wszystko na odległość... Strasznie to smutne. No i już w połowie pierwszego numeru, a był to chyba „Hi-Fi”, wiedzieliśmy, że to zażre. Te dwa utwory nagrywaliśmy w Szczecinie, Wojtek do nas przyjechał i jak usłyszał nasze aranże, to zwariował.

Wygrał zakład? Hołdys uznał mu te numery?

No pewnie, że wygrał!

Czy samo nazwisko Trzcińskiego pomogło w wypromowaniu tych piosenek?

Tak, Wojtek miał wtedy bardzo silną pozycję w Polskim Radiu. Jak tylko zobaczyli, że to on skomponował, to puszczali je na okrągło. My nawet nie mieliśmy żadnego planu promocji.

Czy premiera tej reedycji wpłynie na kształt Waszych najbliższych koncertów? Niektóre zespoły ruszają w trasę i grają np. jedną płytę od początku do końca.

Aż tak to nie, ale niektóre utwory na pewno odświeżymy. Myślę, że będę troszkę częściej grać „Stylowe ramy”, chociaż te piosenki i tak są na naszej regularnej setliście. Zawsze gramy „Pocztę”, „Fabrykę”, „Julię” i „Hi-Fi”. To są dzieła tzw. wybrane, obowiązkowe. Poza tym nasz typowy koncert nie jest zbyt długi. Gramy 70 minut, za to na wielkim speedzie. Wolę zaśpiewać cztery bisy niż dopuścić do sytuacji, że osoby wychodzą wcześniej. Wiesz, jaki to dla mnie ból, gdy to widzę? Czuję się wtedy, jakbym coś schrzaniła.

fot. Maciej Uliński

Poza Waszymi własnymi koncertami, bierzecie udział też w przedsięwzięciu „Zadzwońcie po milicję”. Opowiedz coś więcej o tych koncertach, bo widziałem, że skład zespołów jest tam imponujący.

To są genialne imprezy. Gra sześć kapel, bo jesteśmy my, Big Cyc, Sztywny Pal Azji, Róże Europy, Chłopcy z Placu Broni i IRA. Sznyt jest iście peerelowski – Skiba w mundurku milicyjnym tam urzęduje, rzuca swoimi żartami raz lepszymi, a raz gorszymi. Wiadomo, jest bardzo specyficzny, ludzie albo go lubią, albo ich denerwuje, ale on ma taką niesamowitą mądrość i umiejętność nawiązywania kontaktu z publicznością, a to bardzo cenne. Koncerty są świetnie przygotowane, gramy po ok. 30 minut i wyłącznie same hity. Wyobraź to sobie, ludzie nie mają kiedy tchu złapać, bo co numer to przebój. Imprezy są biletowane, więc wszyscy wiedzą, na co przychodzą i dostają naprawdę porządny kawał dobrej zabawy. Doskonale się gra dla tej publiczności.

Skoro już padły nazwy różnych zespołów, mam pytanie, które od dawna chciałem Ci zadać. Otóż wiele legendarnych grup z lat 80. żyje dzisiaj w konflikcie. Funkcjonują np. dwa zespoły Kombi (ten drugi z podwójnym „i”), dwa składy z muzykami Oddziału Zamkniętego, znana jest też sytuacja między Lombardem a Małgorzatą Ostrowską oraz rozłam Budki Suflera i Krzysztofa Cugowskiego. Tobie natomiast udało się przez wszystkie lata utrzymać zespół bez kłótni i głośnych rozstań. Jak tego dokonałaś?

Wiesz co, tajemnica tkwi przede wszystkim w tym, że Niewiarowski mnie wywalił swego czasu z Lombardu i chyba bardzo dobrze zrobił. Dzięki temu wiem, jakich błędów nie popełniać. Poza tym zadaniem frontmanki jest trzymanie zespołu w ryzach. Oczywiście, że mój skład też się wielokrotnie zmieniał, ale zawsze dbałam o swoich muzyków. Nigdy np. nie rozstawaliśmy się z powodów finansowych. Sama również nikogo nie wyrzuciłam, to ludzie przychodzili do mnie i mówili np., że po wielu latach grania osiągnęli u mnie wszystko, co mogli i chcą iść dalej się rozwijać. Ja doskonale rozumiem ich potrzeby i pewnie gdybym była tylko wokalistką, a nie liderką, sama poszłabym gdzie indziej. Dla mnie zespół to nie jest jedynie scena i wspólna praca. Dużo czasu razem spędzamy, moi muzycy przyjeżdżają do mnie na Mazury na urodziny razem ze swoimi żonami i zawsze pilnuję, by była między nami dobra atmosfera.

A nie jest Ci przykro, gdy rozglądasz się po swoich kolegach i widzisz, że im tak nie wyszło?

Jest mi bardzo przykro. Najbardziej mi chyba szkoda Oddziału Zamkniętego, bo bardzo dobrze się znam zarówno z Wojtkiem Pogorzelskim, jak i z Krzysiem Jaryczewskim i jego żoną Hanią. I niestety, Wojtek ma problemy alkoholowe. Jezus, jak oni na tym tracą! A przecież mogliby połączyć siły. Czy ci ludzie nie potrafią połączyć pewnych kropek? Nie wiem, czy brakuje im inteligencji, czy też są już tacy zacietrzewieni i zajadli w tych swoich kłótniach. Tak samo z Gosią Ostrowską i Grzegorzem Stróżniakiem. Oni biedni popadli w różne konflikty między sobą, a ja nie mam tego problemu, jestem w dobrych relacjach z jedną i drugą stroną. To są ich problemy, nie moje. Do tego jeszcze dochodzą różnice w poglądach politycznych, co stanowi kolejny problem. Chociaż przyznam, że bardzo ich namawiałam i proponowałam, żebyśmy raz gdzieś wyszli w czwórkę – Grzegorz, Marta Cugier, Gosia i ja – i na żywo zaśpiewali taką „Śmierć dyskotece!” albo „Gwiazdy rock'n'rolla”. Wiesz, jaka to by była radość dla fanów? Przeogromna! Ale cóż, może kiedyś się uda.

Trzymam za to kciuki, a tymczasem gratuluję Ci tej reedycji i bardzo dziękuję za rozmowę.

Jedyny polski portal o płytach winylowych. W sieci już od ponad 10 lat (wcześniej Psychosonda)

Dane kontaktowe

Redakcja Portalu Winylowego
(biuro e-words)
al. Armii Krajowej 220/P03
43-316 Bielsko-Biała

© 2025 Portal Winylowy. All rights reserved.