Wywiady

Zbigniew Hołdys: muzyka była tlenem

Marcin Mieszczak, Jakub Krzyżański
Marcin Mieszczak, Jakub Krzyżański
30.11.2023

Ze Zbigniewem Hołdysem - legendarnym gitarzystą i założycielem zespołu Perfect - spotkaliśmy się na targach Audio Video Show 2023 przy okazji premiery i odsłuchu płyty „Perfect” na nośniku Super Audio CD / Hybrid. Porozmawialiśmy o tym albumie, współczesnej muzyce, przygodach z winylami oraz o tym, czy wers „kogo skarcić za Hołdysa” jest wciąż aktualny.

Jakub Krzyżański, Marcin Mieszczak: „Biały Album” Perfectu uważany jest za „must have” w kolekcji każdego miłośnika polskiego rocka. Jakie to uczucie - mieć na koncie takie dokonanie?

Zbigniew Hołdys: To, co powiem, to nie jest bałamucenie. To było dawno temu, Perfect miał różne koleje losu, już nie istnieje. Ja również - z przyczyn osobistych - wycofałem się z uczestniczenia w świecie showbiznesu. Takie opinie jak ta trafiają do mnie rzadko i nie bardzo wiem, jak sobie z nimi poradzić. 40 lat temu cieszyłem się, że po płytę ustawiają się kolejki, że jest szaleństwo na koncertach. Kiedy słyszę, że to wszystko miało dla kogoś znaczenie, a być może ma także dziś, to jestem naprawdę trochę nieporadny. Muszę przyznać, że jest to bardzo przyjemna informacja: „stary, zrobiłeś coś, co ma znaczenie, co kładziesz na szalce i naprawdę waży”. Nie ma oczywiście we mnie entuzjazmu, bo upłynęło już tyle lat… Perturbacji przy tej płycie było sporo, starań, aby w odpowiedniej ilości trafiła na rynek, żeby ją doceniono. Ale to, co mówicie teraz, jest prawdopodobnie nagrodą, to bardzo miłe.

Ta płyta była także manifestem dla pańskiego pokolenia. Czy dziś także powstają takie manifesty?

Chyba nie. Choć trzeba wziąć pod uwagę fakt, że zmieniły się wykorzystywane formy muzyczne. Wtedy to było novum pod każdym względem. Czy my, czy Maanam, który zaczął ten ogień. Kora pierwsza wyskoczyła na festiwalu w Opolu z „Boskim Buenos” i wszystkich rzuciła na kolana, łącznie ze mną. A po nas i po Maanamie przyszedł Grzesiek Ciechowski z Republiką i masa innych zespołów, mniej lub bardziej szczerze śpiewających protest songi, albo takie piosenki, które stawały się manifestami - np. Turbo i piękna pieśń „Dorosłe Dzieci”. Musimy zauważyć, w jakich czasach to się działo, muzyka wtedy była tlenem. Ludzie nie mieli żadnego wyboru. Pamiętam, że kiedy byłem młody i widziałem na ulicy chłopaka z gitarą, to za nim szło dziesięciu innych. Gitara była tym magicznym narzędziem rewolucji, buntu, sprzeciwu, ale też tajemnicy. Wiadomo było, że tam, dokąd idzie, coś się będzie działo. A dziś co najwyżej ma jakąś muzykę w komórce (śmiech). Nie było też zbyt wielu zajęć, gier komputerowych, dużej liczby filmów w telewizji. Omawiano więc świat przy muzyce, wychwytywano nostalgię, także w naszych piosenkach. A było jej sporo w sercach słuchaczy, bo tak wyglądał kraj. Wszyscy marzyli o lepszym świecie. Następowała symbioza z naszymi tekstami: kiedy śpiewaliśmy miałem 10 lat, to oni wszyscy mieli 10 lat (śmiech).

Była taka faza paręnaście lat temu, kiedy muzycy hip-hopowi zaczęli spełniać tego typu funkcję. Słuchałem tej muzyki, miałem przyjemność poznać największych w tym czasie raperów i dostrzegłem, że chodziło im o to samo, co nam, tylko mieli inne środki wyrazu. Działali poza polem cenzury, więc robili to bardziej wyraziście. Kiedy ja chciałem zaśpiewać „dlaczego paszport mój ma dostać jakiś chuj”, to cenzor upadł na plecy, a oni mogli śpiewać wszystko z bluzgami włącznie. Przy czym oczywiście uważam, że to nie o bluzgi tu chodzi: to sposób wyrazu, dosadne powiedzenie czegoś, co siedzi w człowieku, wykrzyczenie czegoś. To była rebelia, ale jednak zakończyła się, oni wszyscy – mówiąc krótko – zmiękli. Nie widziałem ich np. w chwili walki o demokrację w Polsce.

Jak wygląda Pana współczesna playlista? Czy wraca Pan do tej muzyki, z którą Pan dorastał, czy szuka Pan czegoś nowego? A może właśnie tropi Pan odważną muzykę, która porusza ważne problemy?

Słucham muzyki dosyć dużo, głównie przez internet i cały czas - chyba już niepotrzebnie - kontroluję sytuację na rynku fonograficznym. Przeglądam listy Billboardu, zaglądam do artykułów „Rolling Stone”, „Spin” czy „Pitchfork” i tam dowiaduję się o nowych trendach. I tu jest ból - nie chcę wyjść na zrzędę, ale one są nowe dla młodych ludzi, dla mnie już nie. To są te same rozwiązania, te same brzmienia, co kiedyś. Jeden z wielkich producentów filmowych David Selznick mawiał: „dajcie mi historię, a ja znajdę aktorów i reżysera, ale najpierw historia”. Podobnie jest w muzyce: najpierw piosenka. Dopiero potem znajdzie się wykonawca, któremu uwierzymy i zaczniemy ufać piosenkom, które on śpiewa, bo do tej pory się nie zawiedliśmy. Ale najpierw zawsze jest muzyka.

Moja młodość zaczęła się od Presleya i Paula Anki, potem byli Cliff Richard & The Shadows i The Beatles. Póżniej doszli Jimi Hendrix, Janis Joplin, całe pokolenie Woodstock - to był ciągły progres w poszukiwaniu muzyki, obłędne kompozycje, piosenki, które ludzie sobie cytowali. Od jakiegoś czasu, kiedy stało się jasne, że muzyka to po prostu towar, okazało się, że liczą się inne parametry. I tu niestety jest porażka. Każdy może nagrać w domu na Garage Band płytę i to nawet znośnej jakości. Ludzie uznali więc, że każdy może być artystą i robi się tzw. produkcje. Okazuje się, że komponuje ktoś, kto nie ma talentu do komponowania. To tak jak z bajkami: albo je wymyślamy, albo je powtarzamy. Komponowanie to wymyślanie bajek, a nie przerabianie ich na sto sposobów.

Czasami jeszcze zdarzy mi się takie uniesienie, taka wręcz zazdrość: ale to jest piękna kompozycja, a jeszcze jak wykonana, czemu ja tego nie zrobiłem (śmiech). Ale jednak pojawia się to bardzo rzadko. Moja playlista jest więc dość przypadkowa. Dużo słucham też muzyki etnicznej: chińskiej - pod kątem spokoju i wyciszenia oraz afrykańskiej, która rytmicznie jest absolutnie w kosmosie.

Jakie ma Pan wspomnienia z winylami w roli głównej?

Współcześnie niemal od każdej muzyki na świecie dzieli nas kilka kliknięć. To zupełnie zmienia aspekt pożądania. W czasach, kiedy ja dorastałem, wiedzieliśmy, że jest jakaś muzyka, ale nie wiedzieliśmy, jaka ona jest, bo słyszeliśmy o niej, ale nie ją samą. Spotykaliśmy się w niedzielę pod Pałacem Kultury na giełdzie płytowej. To nie była żadna oficjalna impreza, przyjeżdżali ludzie, w plecakach przywozili płyty, wymieniali się albo sprzedawali. Tam pojawiało się parę osób, które miały ogromny prestiż.

Jedną z nich był Bogdan Olewicz - nasz tekściarz. U niego w domu na regale stało 800-1000 taśm magnetofonowych, wszystko nagrywał, posiadał takie rzeczy, o których nie miałem pojęcia. Akurat on nie miał winyli. Winylową historię natomiast miał inny mój kumpel z tamtych czasów, Andrzej Mogielnicki - autor tekstów m.in. Budki Suflera i Lady Pank. Pojechał do Holandii, żeby nazbierać na gramofon. Zarobił tyle, że przyjechał własnym samochodem z gramofonem Dual oraz wzmacniaczem Marantz. Jak tylko ktoś dorwał jakąś płytę, to spotykaliśmy się u niego i słuchaliśmy. To nas budowało.

Natomiast największym posiadaczem płyt winylowych w Warszawie był Karol Majewski. Miał 25-30 tysięcy płyt, w jego domu było ich od groma, chodziło się wzdłuż regałów. O co nie zapytałem - miał. Później był jednym z założycieli ruchu disco polo w Polsce. Wiedział lepiej niż inni, że muzyka jest towarem. Obracał tym, handlował, wymieniał. Teraz słynie z tego, że produkuje nalewki alkoholowe. Jestem ciekaw, czy pamięta ten czas, gdy był dla nas bogiem. Namawialiśmy się, czy może pójdziemy do Karola, czy nam pożyczy płyty. A on pożyczał bez problemu, jeśli kogoś znał. Był tym, czym dzisiaj jest internet.

Na koniec chcielibyśmy powrócić do albumu „Perfect" i zapytać, czy wers „kogo skarcić za Hołdysa” jest cały czas aktualny? Pan się czuje kontrowersyjną postacią?

Ja się nie czuję kontrowersyjną postacią, to świat zwariował i to jest jego problem (śmiech). Zbigniew Boniek odpowiedział kiedyś na pytanie, czy jest kontrowersyjny: „to oni są kontrowersyjni, oni mają różne wersje na mój temat, ja jestem sobą”. Coś w tym jest. W Polsce kontrowersyjny jest każdy, kto nie zgadza się na zaoferowany - lepszy czy gorszy - ład. Jeżeli powiemy, że wszyscy mają przyjść na czarno, a jeden przyjdzie na biało, to stwierdzimy, że jest kontrowersyjny, a tak naprawdę może wyglądać sto razy ciekawiej i fajniej niż reszta.

Natomiast „Ale wkoło jest wesoło” składa się z wersów, które są dość konkretne i mogę je adresować: ten jest o tym, ten o tamtym. Otóż byłem w pewnym sensie wychowankiem Klubu Medyków w Warszawie, który był nieprawdopodobnym tyglem kulturowym. Komuniści uwzięli się na niego, gdyż zaczęły się tam dziać opozycyjne rzeczy. Stanąłem w obronie Jacka Kleyffa, Salonu Niezależnych i innych, którzy wydatnie stali po stronie opozycji. Wtargnąłem na zebranie rady uczelnianej z udziałem ludzi z Komitetu Uczelnianego PZPR i powiedziałem „jesteście bandą skurwysynów, niszczycie kulturę”. Usunięto mnie z Klubu, a jego samego oddano do remontu na… 10 lat. I ten wers nie jest o mnie, tylko o skrzywdzonych, światłych ludziach, którzy wtedy tworzyli tam kulturę.

Bardzo dziękujemy za rozmowę.

foto z winylami: Zbigniew Hołdys
foto ze spotkania i foto z autorami: Portal Winylowy

Jedyny polski portal o płytach winylowych. W sieci już od ponad 10 lat (wcześniej Psychosonda)

Dane kontaktowe

Redakcja Portalu Winylowego
(biuro e-words)
al. Armii Krajowej 220/P03
43-316 Bielsko-Biała

© 2024 Portal Winylowy. All rights reserved.