Każdy ma prawo do porażki – nawet największe muzyczne legendy. Trudno przez kilkanaście (a czasem i kilkadziesiąt) lat kariery nagrywać wyłącznie arcydzieła. Poniżej znajdziecie listę 7 rozczarowujących albumów z dorobku artystów powszechnie uwielbianych zarówno przez publiczność jak i krytyków. Dla naszych idoli były one momentem kryzysu twórczego, gorszej formy lub wynikiem złej decyzji, a dla nas stanowią łakomy kąsek przy budowaniu winylowej kolekcji.
Bob Dylan – „Self Portrait” (1970)
Sztandarowy przykład albumu znanego głównie z tego, że jest zły. Jego chłodne przyjęcie przeszło do historii a zdanie „What is this shit?”, otwierające recenzję w Rolling Stone, cytują z uśmiechem nawet najwięksi fani Dylana. Współczesne opinie o „Self Portrait” nie są już tak surowe (być może dlatego, że dziś znamy także dokonania Boba z lat 80.), ale w dniu premiery album z pewnością negatywnie zaskoczył tych, którzy wcześniej zasłuchiwali się np. w „Blonde on Blonde”. Tutaj Dylan świadomie odciął się od poprzedniego stylu, a po latach sam przyznał, że „Self Portrait” był żartem. Mimo wszystko polecam wam ten podwójny winyl, bo – jak to mówią – dobry żart tynfa wart.
Lou Reed & Metallica – „Lulu” (2011)
Nazywana jedną z najbardziej kontrowersyjnych rockowych płyt wszech czasów. Pamiętam, że wspólne dzieło Metalliki i Lou Reeda początkowo przyjmowano w Polsce „z pewną taką nieśmiałością”. Nawet w recenzji Teraz Rocka próbowano znaleźć jakieś plusy tego osobliwego concept-albumu, ale wkrótce niemal wszyscy zgodnie stwierdzili, że „Lulu” to gniot. Nie zmienia to faktu, że dziś podwójny winyl z charakterystyczną okładką jest nie lada rarytasem, a jego ceny w drugim obiegu osiągają nawet wysokość kilkuset dolarów. Dlatego każdy, kto uwierzył w ten projekt i kupił album w 2011 roku, dziś może czuć się szczęściarzem.
David Bowie – „Never Let Me Down” (1987)
Przy tej okazji warto wspomnieć, że David Bowie jako jeden z nielicznych artystów bronił „Lulu”. Pewnie dlatego, że sam lubił muzyczne eksperymenty i idące za nimi ryzyko. Tak się składa, że on również raz dość mocno rozczarował swoich fanów, w dodatku płytą pod tytułem „Never Let Me Down” (jak na złość). Jego album z 1987 roku jest po prostu przeprodukowany. To zarzut, jaki można postawić wielu płytom z dekady zdominowanej przez elektryczną perkusję i syntezatory. Kto jak kto, ale Bowie powinien się lepiej odnaleźć w gąszczu studyjnych możliwości. Jedynym plusem jest relatywnie niska cena tego winyla – co by nie powiedzieć, sprzedawał się bardzo dobrze i dziś jest łatwo dostępny.
Aretha Franklin – „La Diva” (1979)
– Nigdy nie nagram disco! – miała się zarzekać Aretha Franklin, gdy w połowie lat 70. taneczny szał ogarnął Stany Zjednoczone. Twierdziła, że klubowe rytmy nie przystoją Królowej Soulu, a nowy styl jest poniżej jej poziomu. Wystarczyło kilka singli, które nie dotarły do pierwszej 40-stki Billboardu, by artystka spokorniała i tuż pod koniec roztańczonej dekady wydała album „La Diva”. Bije od niego nie tyle dyskotekowa energia, co desperacja. Nikt nie uwierzył w przemianę Panny Franklin. Dziś to jedna z najsłabszych pozycji w jej bogatej dyskografii. Dostaniecie ją jedynie w starym wydaniu na winylu i kasecie - chyba nikomu z otoczenia zmarłej gwiazdy nie zależy na współczesnej reedycji lub wrzuceniu materiału do streamingu.
The Rolling Stones – „Dirty Work” (1986)
Kolejny album zrobiony na siłę. Nagrany bez emocji, w atmosferze konfliktu i z nastawieniem na szybki zysk. Nie jest tajemnicą, że Mickowi Jaggerowi zależało wtedy głównie na rozkręceniu kariery solowej. Jednak w tak zwanym międzyczasie powstała płyta zespołu, który wtedy w ogóle nie miał ochoty na wspólne granie. Słychać to doskonale. Choć początkowo album sprzedawał się nieźle, szybko został zapomniany. W Polsce pamiętamy o nim głównie za sprawą winylowej edycji z Indii, która w naszych sklepach pod koniec lat 80. była dostępna w dość dużych ilościach.
Fleetwood Mac – „Tusk” (1979)
Album nagrany zaraz po „Rumours” – płycie, która do 1980 roku sprzedała się w 13 milionach egzemplarzy, a ostatecznie przyniosła grupie Fleetwood Mac 20-krotną platynę. Nic dziwnego, że w tej sytuacji „Tusk” z wynikiem zaledwie 4 milionów został uznany za klapę. Co nie znaczy, że jest to muzyczne nieporozumienie! Wydawnictwo pod wieloma względami przypomina kultowy „Biały album” The Beatles. Na nim również wszystko jest z założenia eksperymentalne, mniej komercyjne i ...długie (podwójny winyl). O ile jednak Czwórka z Liverpoolu dzięki swojej przekorze przeszła do historii, tak Fleetwood Mac zaliczył największy spadek popularności z płyty na płytę. Wina „Tuska”!
Emerson, Lake and Palmer – „Love Beach” (1978)
Słuchanie tego albumu nie byłoby tak bolesne, gdyby nie świadomość wcześniejszych dokonań Emerson, Lake and Palmer. I piszę to ja – fan yacht rocka! Oczywiście nie ma nic złego w zmianie brzmienia i otwieraniu się na masowego odbiorcę. Jednak ten niegdyś czołowy przedstawiciel rocka progresywnego nagrał strasznie mdłą płytę, inspirowaną Kennym Logginsem (muzyka), The Beach Boys (tytuł) i ABBĄ (okładka). Miało wyjść popowo i lekko, a wyszło topornie. Winyl zainteresuje tylko zatwardziałych fanów zespołu, którzy chcą mieć całą dyskografię w kolekcji.