Jeśli kupujecie współczesne reedycje polskich płyt, za ich brzmienie najczęściej odpowiada on. Damian Lipiński od dwudziestu lat zajmuje się profesjonalnym remasteringiem nagrań, współpracując m.in. z takimi wytwórniami jak Warner Music, GAD Records i MTJ. Jego realizacji można posłuchać zarówno na winylu, jak i na kompakcie (CD i SACD).
Jakub Krzyżański: Dzięki Tobie popularne polskie albumy zyskują nowy, lepszy dźwięk. Zacznijmy może od tego, dlaczego w ogóle trzeba je poprawiać. Co najczęściej jest przyczyną kiepskiego brzmienia starych PRL-owskich winyli?
Damian Lipiński: Ta sprawa jest dość wielowątkowa i tak postawione pytanie ma kilka nieoczywistych odpowiedzi. Zacznijmy od taśm matek. Generalnie są one zachowane bardzo dobrze lub przynajmniej przyzwoicie – jeżeli chodzi o nośnik. Realizacyjnie zdarzają się nagrania, szczególnie z lat 70., gdzie dźwięk taśmy matki produkcyjnej już na etapie zgrania materiału przeznaczonego do tłoczenia na płycie winylowej mocno filtrowano powyżej jakiejś częstotliwości, zwykle 15 kHz. Kiedy jeszcze wkładki w gramofonach były wpierw monofoniczne, a potem stereofoniczne piezoelektryczne, zauważono, że w przypadku takiej pełnopasmowej taśmy i nacięciu z niej acetatu mogą występować problemy z utrzymaniem trackingu igły w rowku. W związku z tym już na etapie zgrywania taśmy produkcyjnej usuwano wszystko, co jest powyżej tych powiedzmy 15 kHz. Robiono to jednak w dość ostentacyjny sposób, jak – kolokwialnie mówiąc – odcięcie siekierą. Nie rozumiem, dlaczego działo się to w tym miejscu, a nie na urządzeniach do nacinania, ale efektem tych działań było to, że można było lepiej zapanować nad procesem cięcia acetatu, a przede wszystkim było mniej reklamacji co do zachowania się samych płyt. Wiesz, w tamtych czasach nie było w Polsce Technicsa tylko Bambino. Na szczęście działo się tak na początku lat 70., później tego procederu co do zasady zaniechano, ale cały mechanizm destrukcji przenosił się w inne miejsca. To była Polska komunistyczna i podczas gdy cały świat jeździł Mercedesami czy BMW, my jeździliśmy w najlepszym wypadku Syreną czy małym Fiatem. To się przekładało na wszystkie dziedziny naszego życia, również na wydawanie płyt winylowych. Nasze maszyny były wtedy stare i gorzej konserwowane. Jest cała książka poświęcona tłoczni w Pionkach i tam opisano wszystkie te historie, jak np. dodawanie do masy tłoczącej białek z jajek, bo zauważono, że wtedy płyty bardziej się błyszczą i stawiają mniejszy opór igle. Zakładam, że samego tworzywa winylowego też nie było w wystarczającej ilości i jakości, żeby porządnie produkować płyty. To są wybrane, ale na pewno nie wszystkie przyczyny, dlaczego tak się działo.
Jednak mimo trudnych warunków i niedoborów zdarzały się przecież płyty, które już wtedy brzmiały świetnie. To była wyłącznie kwestia szczęścia?
Czasami też dobrych patentów, by sobie z tymi trudnościami radzić. W sieci można gdzieś znaleźć archiwalną rozmowę ze śp. Sławomirem Wesołowskim, moim zdaniem jednym z najlepszych realizatorów w Polsce, jeśli nie najlepszym. On tam wprost mówił, że Polacy nie potrafią nacinać acetatów, dlatego gdy produkował muzykę, świadomie zmniejszał np. ilość niskich tonów kosztem wysokich. Część jego realizacji gra potwornie wysoką średnicą i wysokimi tonami, ponieważ wiedział, że gdy da to na acetat, sytuacja się odwróci i dół zacznie dudnić, a góry nie będzie. Ówczesne PRL-owskie nacinanie przywracało takiej realizacji naturalny balans. Dobrym przykładem jest album „Wyspa dzikich” Jacka Skubikowskiego. Gdy usłyszałem, jak brzmi taśma matka, to się za głowę złapałem, a jak zrobiłem odsłuch płyty winylowej z epoki, wszystko fajnie grało. Kiedy mówimy o ówczesnej realizacji dźwięku, sprawdza się powiedzenie: tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Już w latach 80., głównie w Tonpressie, jakość się poprawiła. Tonpress wysyłał swoje produkcje do radzieckiej Melodii, która miała maszyny DMM-owe, przez co te płyty grają bardzo fajnie. Ruscy naprawdę robili to z gracją, a przykładem jest chociażby pierwszy album Lady Pank.
Czy poza tą płytą Skubikowskiego masz jeszcze jakiś inny przykład albumu, który został podobnie okaleczony?
Pracowałem niedawno nad reedycją płyty „ZOL” Breakoutu, która wyszła na 200-gramowym winylu dla Warnera. Tam też niestety doszło do nieszczęścia w postaci mocnego filtrowania i już na etapie zgrania brzmienie tej płyty zostało bezpowrotnie stracone. Owszem, do pewnego stopnia można było je poprawić, ale dochodzi się też do momentu, że nie ma już jak. Po prostu trzeba to zrobić najlepiej jak się da i tak świadomie zostawić – nazywam to zostawieniem jako świadectwa historii. Są takie płyty polskie z tamtych czasów, że aby je dobrze zrobić, to trzeba by było cofnąć czas i nagrać je na nowo inaczej. Na to się jednak przynajmniej na razie nie zanosi :)
W zeszłym roku na Portalu Winylowym zrobiliśmy naszą subiektywną listę najgorzej brzmiących polskich winyli. Znalazł się na niej album, nad którego reedycją kilka lat temu pracowałeś – „Tacy sami” Lady Pank. Jak oceniasz te nagrania i czy trzeba się było mocno nagimnastykować, by poprawić ich brzmienie?
Gdy pracowałem nad wersją SACD, miałem dostęp do taśmy matki i nie oceniam jej źle. Ta płyta po prostu brzmi specyficznie. Myślę, że w jej przypadku pojawił się jeszcze inny temat, czyli kwestia samego studia nagraniowego. W tamtych czasach poszczególne studia były wyposażone w bardzo różne urządzenia rejestrujące, miksujące itp. Najlepsze realizacje powstawały w Warszawie, w studio Tonpressu oraz S4 Polskiego Radia, które zresztą działa do dziś. Pozostałe miejsca, czyli studia Polskich Nagrań były już nieco mniej doposażone (było ich kilka o zróżnicowanej jakości), a na pewno wszystkie lokalne rozgłośnie miały bardzo niski poziom. Najgorzej było chyba we Wrocławiu i w Szczecinie. Na szczęście niewiele tam rejestrowano, chociaż szczecińska sesja do pierwszego singla Bandy i Wandy to jest po prostu krew z uszu. W późniejszej komunie pojawiły się studia prywatne, m.in. Marcelego Latoszka i Rafała Paczkowskiego [realizatora płyty „Tacy sami” – przyp. red.]. Chłopaki rzeźbili jak umieli, natomiast tam jakość urządzeń odbiegała od tego, co zapewniało wtedy Polskie Radio czy Tonpress. Być może wciąż była lepsza niż w studiach tych podrzędnych rozgłośni, ale prywatny sprzęt był w moim odczuciu gorszy (sporo kosztował w dewizach, a wiadomo jak kiedyś było z dewizami), a do tego dochodziły specyficzne maniery realizacyjne, jak np. przesadna kompresja, takie wręcz zachłyśniecie się nią – to tak na pierwszy rzut ucha brzmi fajnie, ale długofalowo męczy. I tak właśnie brzmi ten album Lady Pank – nie tyle źle, co specyficznie. A dlaczego on został tak na winylu wytłoczony, absolutnie nie mam pojęcia. Może też padł ofiarą jakiejś oszczędności albo tego, że firma dysponowała takim, a nie innym surowcem.
Czy na remastering wpływa gatunek muzyczny? Inaczej pracuje się nad rockiem, a inaczej nad jazzem, popem czy nagraniami orkiestrowymi?
Zdecydowanie tak, użyte instrumentarium ma ogromny wpływ na brzmienie. Na przykład w muzyce dyskotekowej wszystko jest oparte na stopie, werblu i niskich rejestrach, a jazz w większości swoich rejestracji jest położony na średnicy. Przez to te płyty jazzowe wypadają zawsze trochę lepiej, bo na nich pewnych rejestrów naturalnie nie ma, a myślę, że winyle nie lubią za bardzo niskiego dołu.
Z której swojej reedycji jesteś szczególnie zadowolony i masz świadomość, że wycisnąłeś z materiału jak najwięcej się dało?
Bardzo jestem dumny z tego, co niedawno udało mi się osiągnąć dla Polskich Nagrań w związku z 200-gramowymi winylowymi edycjami popularnych albumów: Niemena, Komedy, Breakoutu itp. To dlatego, że Warner wymyślił sobie produkt premium i te płyty bezdyskusyjnie tak wyglądają i – wiedząc już, jaki jest feedback z rynku – również grają. Wszystko jest w nich przemyślane, łącznie z takim quasi obi, bogatą szatą graficzną, jakimś insertem – naprawdę fajnie to zrobili. Chociaż na początku nie obyło się bez problemów. Gdy wysłałem pierwszy materiał do jednej z dwóch wiodących tłoczni w Polsce i po czasie dostałem test press, uszy mi opadły. Wyszła rzecz tak potwornie zła, że nie szło jej słuchać, i to nie dlatego, że mam jakieś swoje dziwactwa, o które często jestem posądzany, ale tam naprawdę nic się nie zgadzało. Ludzie z Warnera też to słyszeli, zwróciliśmy się z uwagami do tłoczni, na co oni zaczęli tłumaczyć, że przecież w parametrach wszystko się zgadza, na 1 kHz przy prędkości kątowej iluś centymetrów na sekundę jest poziom -6 db – i tak dalej. Ja im mówię, że parametry może i mają dobre, ale to po prostu nie gra. Odbyliśmy długą nasiadówkę, siła złego na jednego :), po czym doszli do wniosku, że nie są tego zrobić tak, jak ja chcę, bo takie są ograniczenia technologii. A ponieważ Warner jest dużym, ba największym graczem rynkowym, mógł sobie pozwolić na zlecenie test pressów w innej tłoczni. Tam wyszło lepiej, choć dźwięk był dwa razy cichszy w porównaniu z oryginalnym winylem z lat 80. i brakowało nieco wysokich tonów, choć dół był już całkiem dobry. Znów przekazałem moje uwagi i usłyszałem podobną śpiewkę, że na 1 kHz przy jakiejś prędkości wszystko się zgadza. Nie dałem zbić się z tropu – miałem już pewną wprawę w prowadzeniu argumentacji, zgrałem im stary winyl i pokazałem, że kiedyś jakimś cudem potrafiono to wytłoczyć inaczej, tzn. moim zdaniem dobrze. Na szczęście był w firmie pan, który mocno się zaangażował i specjalnie tak dobrał parametry, żeby dźwięk był przynajmniej nie gorszy niż kiedyś, a okazało się, że jest lepszy. Oczywiście nie obyło się bez zdania odrębnego i informacji, że tłoczymy to w taki sposób na własną odpowiedzialność. Warner wytłoczył już z 10 albumów z tej serii i wszystkie brzmią rewelacyjnie, lepiej niż w oryginale. Powtórzę – nie jest to tylko moja opinia, ale również odzew z rynku. Ludzie są tymi reedycjami zachwyceni, co wyjątkowo nas wszystkich cieszy, bo taki miał być właśnie rezultat.
Kilka miesięcy temu na swoim Facebooku podzieliłeś się wrażeniami z pracy nad najnowszą reedycją dwóch pierwszych płyt Papa Dance. Z wpisu wynika, że w tę realizację również mocno się zaangażowałeś. Opowiedz proszę, dlaczego była ona dla Ciebie tak ważna?
Te płyty chodziły za mną od dziecka, bo jak miałem 12 lat, byłem członkiem centralnego fanklubu Papa Dance w Warszawie. To były czasy muzyki mocno zaangażowanej politycznie i niemal wszyscy artyści walczyli wtedy z systemem – jedni lepiej, drudzy gorzej. A ja byłem dzieciakiem i cieszyłem się beztroskim dzieciństwem, a po prawdzie, co taki 12-latek może rozumieć. Docierały już wtedy do Polski produkcje elektroniczne, była rzesza redaktorów w ówczesnym radio, którzy je w jakiś sposób promowali. Dlatego pojawienie się Papa Dance z jednej strony było świetnym nawiązaniem do tych trendów, a z drugiej wprowadzało pierwiastek radości i koloru do otaczającej nas szarości. Oczywiście teraz już wiem, to była od początku do końca wymyślona produkcja, ale wtedy na Zachodzie wszyscy byli produkowani – Ultravox, The Twins, Yazoo itp. To wszystko były wymyślone, wykreowane produkty skierowane do młodzieży. Mnie się to wtedy bardzo podobało, a po czasie odkryłem, że za tymi chwytliwymi, prostymi melodiami stoją też całkiem fajne harmonie i aranże. Gdy po latach dostałem się do tych taśm Papa Dance, to czasami tam grały po 32 ślady. Naprawdę nie ma się czego wstydzić.
Tegoroczna reedycja to było Twoje drugie profesjonalne podejście do tych albumów, prawda?
Zgadza się. W 2007 roku MTJ zrobił pierwsze wznowienia tych płyt na CD. To były żywe zgrania z winyli, i to jeszcze chyba wkładką MF-104. Nie chcę się wyzłośliwiać, bo nie o to chodzi, było – minęło. Zadzwoniłem wtedy do MTJ, chwilę porozmawialiśmy i dostałem zlecenie, żeby to poprawić. Oczywiście poprawiłem i rok później wyszły wersje z moim remasteringiem i od tego momentu zaczęła się też moja długa i owocna współpraca z MTJ. Oczywiście te „moje” wersje też były zrobione z winyli jako źródła dźwięku do reedycji. Od nowa je pozgrywałem, a niektóre utwory brałem aż z sześciu różnych egzemplarzy, by pewne rzeczy na tych paskudnych tłoczeniach udało się poprawić. Rozmawiałem wtedy ze Sławkiem Wesołowskim, który – jak powszechnie wiadomo – był współzałożycielem i producentem zespołu i usłyszałem, że on posiada wszystkie oryginalne taśmy, ale nie ma żadnej szansy, aby wydał je komukolwiek. Był wtedy zaangażowany w różne procesy, sądził się ze wszystkimi o wszystko, zupełnie zresztą niepotrzebnie. Miał wizję wydania tego od nowa po swojemu, w jakichś zremiksowanych wersjach, no więc nie dawał na nic zgody. Gdy zmarł, nawiązałem kontakt z jego bratem i trochę się zakręciłem koło tematu tych taśm. Czułem, że jeśli tego nie zrobię, to one wylądują na śmietniku. Brat Sławka przekazał taśmy Pawłowi Stasiakowi, więc to od niego je dostałem. Praca nad nimi i doprowadzenie do wydania ich w formacie SACD była dla mnie prawdziwym spełnieniem marzeń i to takich, których w młodości nawet trudno było mieć.
Pomówmy chwilę o SACD. Ten format od kilku lat jest bardzo szumnie reklamowany i właściwie wszystkie ważniejsze reedycje na nim się opierają. Jakie są jego zalety i czy faktycznie pod kątem dźwięku jest bezkonkurencyjny?
Zalety są takie, że jest to format konsumencki, cyfrowy i pełnopasmowy. To oznacza, że wszystko, co zostało pierwotnie zarejestrowane na taśmie można całkowicie przenieść, i to bez żadnych zniekształceń. Dodatkowo występuje w nim inny sposób rejestracji danych, podobny do tego analogowego. Ludzie mówią, że w odbiorze dźwięk wydaje się bardziej analogowy, lepiej im się tego słucha, no a skoro tak uważają, to ja im tego nie będę odbierał. To jest po prostu fajna sprawa, taka wartość dodana. Użytkownik dostaje coś obiektywnie technicznie lepszego, i to w cenie zbliżonej do normalnej płyty CD.
Czy w takim razie SACD jest lepszy niż winyl?
Nie chcę, żeby to zabrzmiało przekornie w kontekście portalu jakby nie patrzeć – winylowego i rozmowie o płytach winylowych, ale w moim poczuciu wszystko co cyfrowe jest lepsze niż winylowe, i mówię to z zupełnym przekonaniem. Rozumiem natomiast, że dźwięk po obróbce i tłoczeniu winylowym może się komuś podobać z wielu powodów. Zniekształcenia generalnie są naszymi sprzymierzeńcami, jesteśmy analogowi, jesteśmy ułomni, można to jakoś tam wytłumaczyć, ale teoria o wyższości płyty winylowej nad poprawną rejestracją cyfrową jest technicznie nie do obrony.
Jak na wywiad dla Portalu Winylowego to faktycznie dość ciekawa puenta!
Być może zostanę za nią zlinczowany, ale już do tego przywykłem. A warto podkreślić, że rozmawiamy tylko o nośnikach. Jakbyśmy jeszcze przeszli na inne tematy winylowe, jak opis procesu przetwarzania dźwięku na potrzeby wykonania matrycy, samego materiału, sprzętu do odtwarzania, poprzez akcesoria, a na jakiś kabelkach kończąc, to już tym bardziej byłaby kontrowersyjna dyskusja na długie godziny. Ja wyrastałem na płytach winylowych, kasetach CC, taśmach szpulowych, potem płytach CD i uczestniczyłem w całej tej rewolucji cyfrowej z jej dobrodziejstwami i wadami. Generalnie przeszedłem całą tę drogę i mogłem sobie wyrobić opinię, również patrząc na zagadnienia z innej perspektywy – nie tylko słuchacza i konsumenta muzyki. Wierz mi, że przez dwadzieścia lat mojej aktywności w środowisku, gdzie każdy się na tym zna lepiej i każdy wie lepiej, ja już autentycznie przeczytałem na swój temat wszystko. Jak widzisz – mam do siebie spory dystans, ale mam też i wiedzę, której się nie wstydzę, niewiele mnie już zaskakuje, także na spokojnie. Zwykłem powtarzać, że prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Bardzo dziękuję za rozmowę.